7 wcieleń Judasza. Przegląd wersji Jesus Christ Superstar

Grafika promująca spektakl Jesus Christ Superstar w Teatrze Rozrywki (źródło: www.januszradek.pl)
Grafika promująca spektakl Jesus Christ Superstar w chorzowskim Teatrze Rozrywki (źródło: www.januszradek.pl). Na zdjęciu: Janusz Radek (Judasz) i Maciej Balcar (Jezus).

Zbliża się Wielkanoc, więc pewnie któraś z telewizji zaproponuje widzom filmową wersję tego broadwayowskiego musicalu. Oby tę pierwszą, bo miałam nieszczęście trafić i na nowszą adaptację. Ale po kolei.

Postanowiłam skupić się na piosence tytułowej, którą śpiewa Judasz Iskariota. Jest to moja ulubiona postać z tego musicalu, uważam, że całkiem sprawnie zarysowana przez twórców. Taki Judasz wydaje mi się najbardziej prawdopodobny. Nie zimny, wyrachowany zdrajca, tylko bardziej narzędzie w dłoniach siły wyższej. Człowiek, który chcąc chronić przyjaciela, wystawia go na śmiertelne niebezpieczeństwo i nie może żyć z takim ciężarem. Postać tragiczna, ale ludzka. Nie wyidealizowana i nie okrojona z uczuć. Człowiek z krwi i kości, skazany na dylematy i błądzenie po omacku. Tak wynika z mojej interpretacji wersji filmowej z 1973 roku, oraz tej z Teatru Rozrywki w Chorzowie, którą miałam okazję dwukrotnie zobaczyć.

 Superstar

Przeprowadziłam małe poszukiwania i dokopałam się do kilku różnych nagrań, mniej lub bardziej oficjalnych, piosenki Superstar. W musicalu jest to moment, w którym duch Judasza wraca na ziemię, by zadać jedno ważne pytanie: Dlaczego? Poniżej pięć interpretacji tego utworu, które spodobały mi się najbardziej.

1. Janusz Radek – Teatr Rozrywki w Chorzowie
  -> Posłuchajcie: https://youtu.be/eZpt09HBRx8

Wiem, nie każdemu podchodzi to wykonanie. Ale ja po prostu od wielu lat jestem wielbicielką wokalu Janusza Radka, więc naturalnie ta wersja jest mi bardzo bliska. Zwłaszcza, że mogłam posłuchać tego w wystąpieniu na żywo, w Chorzowie, kilka lat temu i byłam pod wielkim wrażeniem. Podoba mi się też polskie tłumaczenie, choć przyznam, że nie wszystkich utworów. Ten akurat jest w porządku.

To jest taki Judasz, którego ja chcę w tej postaci widzieć: nie cwaniak w złocie, tylko chłopak z przedmieścia. Taki, co rozumie bardziej i widzi więcej.

Polecam gorąco obejrzenie spektaklu na żywo, choćby dla tej jednej roli. Żadne nagranie tego nie odda.

2. Murray Head – pierwsza wersja z albumu koncepcyjnego z 1970 roku
  -> Nagranie: https://youtu.be/YOn1ILgE4Qw

Tej wersji nie znałam wcześniej, ale bardzo mi się podoba. Zwłaszcza opracowanie muzyczne. Nic dziwnego, że z tak dobrej muzyki powstał tak dobry musical. Chętnie przesłucham cały album.

3. Carl Anderson – wersja filmowa z 1973
  -> Zobaczcie tę scenę: https://youtu.be/IvVr2uks0C8

Widziałam tę filmową wersję Jesus Christ Superstar już jakiś czas temu i sięgam czasem po fragmenty. Wokalnie bez zarzutu. Wizualnie już trochę mniej. Co wygląda dobrze na scenie, niekoniecznie sprawdzi się w filmie. Jednak warto zobaczyć film, dla samej muzyki. I po to, by porównać sobie stylistykę musicalu filmowego z lat 70. XX wieku z tym współczesnym. Chyba jednak na korzyść tego pierwszego. A i postać Judasza jest tutaj poprowadzona odpowiednio, wielowymiarowo.

4. Josh Young – wznowienie broadwayowskie z 2010 roku, wersja z Tony Awards 2012
  -> Obejrzyjcie występ:  https://youtu.be/fcyqIrxy4Y4

Najciekawiej brzmiący Judasz. Wyróżnia go barwa głosu. W tym wykonaniu drażnią mnie odrobinę cekiny, w które przyodziany jest interpretator, ale to drobiazg. Zważywszy na charakter wystąpienia (Tony Awards) i dynamikę utworu, nie będę się czepiać.

Samo wykonanie jest bardzo dobre. Pewnie i na scenie teatralnej się sprawdza, skoro wznowienie musicalu zdobyło tak prestiżową nagrodę. Ciekawa jestem, jak wypadła interpretacja postaci Judasza w całości tego broadwayowskiego spektaklu.

5. Dayde – francuska wersja z 1972 roku
  -> Nagranie wersji: https://youtu.be/ymPKkhA2zBo

Nie byłabym sobą, gdybym nie sprawdziła także wykonania francuskiego. W tej wersji w interpretacji Dayde. Bardzo podobne do oryginalnego wykonania anglojęzycznego.

Podoba mi się. Można słuchać bez obaw o poranienie uszu. Nie wiem, jak to wyglądało na scenie, ale z takim brzmieniem wiele ujdzie na sucho.

Judaszowe cuda

W tytule artykułu była mowa o siedmiu wcieleniach. Wymieniona powyżej piątka jest według mnie najlepsza brzmieniowo. Ale w dziedzinie adaptacji musicali można znaleźć naprawdę cuda na kiju. Konwencja musicalu zakłada pewien poziom kiczu. Kiedy do tego pakietu podstawowego dodamy drzemiącego w adaptatorach Andy’ego Warhala, skrzyżowanego z gustem modowym Lady Gaga, otrzymamy…

1. Wersja koreańska
-> Występ „na żywo”: https://youtu.be/B2o-P0WLQL8

Niestety nie dokopałam się do nazwiska aktora. Nie brzmi to źle, pomijając dziwną mieszankę koreańskiego i angielskiego. Ale chyba wolałabym nie widzieć całości na scenie. Zwłaszcza, że wyczuwam ogólną tendencję interpretacyjną tej postaci i nie podoba mi się ona za bardzo.

2. Jerome Pradon kinowa wariacja na temat, czyli wersja filmowa z 2000 roku
  -> Sami oceńcie: https://youtu.be/R1MB3348rLQ

W skrócie: lateksy i SS-mani. Dlaczego myślę o niemieckim porno, gdy na to patrzę? (Zwłaszcza, że nigdy nie widziałam niemieckiego porno. Choć to chyba nawet bardziej stylistyka NRD.)

Po obejrzeniu tego fragmentu w ocenie nie pomaga nawet to, że wokal do najgorszych nie należy. Podany w ten sposób, brzmi dużo gorzej.

Uff! Koniec. Zestawienie tych wszystkich interpretacji było bardzo interesujące. Uwielbiam musicale, czego nie ukrywam. Jednak nawet tutaj można przekroczyć granicę, poza którą kicz przestaje być zabawą, a staje się torturą dla oczu i uszu.

Na szczęście Jesus Chris Superstar broni się muzycznie, w niemal każdej sytuacji. A to jest w zasadzie najważniejsze. Oglądajcie dobre musicale!

 BONUS

Jest jeszcze taka bardzo ładna wersja niemieckojęzyczna Heaven on their minds, której możecie posłuchać klikając tutaj. Nie mogłam znaleźć wykonania Superstar w tym języku, jeśli na nie wpadniecie, dajcie znać.

Pięć książek o władczych kobietach. Literatura kobieca inaczej.

Siostry Pareńskie, Dagny Juel-Przybyszewska, Maria Curie, Helena Modrzejewska i Elżbieta Batory: historyczne postaci kobiece na miarę powieściowych heroin.
Siostry Pareńskie, Dagny Juel-Przybyszewska, Maria Curie, Helena Modrzejewska i Elżbieta Batory: historyczne postaci kobiece na miarę powieściowych heroin.

Kobiety to nie tylko matki, żony i kochanki. Od wieków inspirują artystów, tworzą sztukę, odkrywają świat i rządzą duszami. Ich życie staje się kanwą książek biograficznych, dokumentalnych i beletrystycznych. Ich losy są dowodem na to, że interesujące i intrygujące historie toczą się obok nas. Wystarczy tylko po nie sięgnąć – jako czytelnik, lub twórca. Oto opowieści, dzięki którym zobaczycie literaturę kobiecą w innym świetle.

1. Muzy Młodej Polski, Monika Śliwińska

Iskry, Warszawa 2014

16 marca 1901 roku młody dramaturg, Stanisław Wyspiański, wywołał w małym, ciasnym Krakowie skandal obyczajowy premierą swojej sztuki, Wesele. Sportretował w niej biesiadników, biorących udział w przyjęciu weselnym Lucjana Rydla, w bronowickiej chacie. Osoby te opisał dosłownie, i dopiero po namowach zgodził się na drobne zmiany i usunięcie nazwisk na rzecz ogólniejszych określeń, np. Radczyni, Dziennikarz. Ale nie zmienił imion dwóch panien Pareńskich, Maryny i Zosi.

Ich matka, Eliza Pareńska, była protektorką i wielbicielką Wyspiańskiego, toteż artysta często gościł w jej domu. To tam po raz pierwszy spotkał Marię i Zofię, późniejszą panią Boyową-Żeleńską, a także trzecią z sióstr – Lizkę, które chętnie portretował.

Piękne siostry Pareńskie zawróciły w głowach całej bohemy artystycznej Krakowa. Były inteligentne i wygadane, do tańca i do rozmowy. Jak na epokę, w której się wychowywały, dysponowały dużą swobodą i nie wahały się jej wykorzystywać.

Bardzo się cieszę, że ta książka powstała. Jest świetnie napisana i widać, że autorka włożyła mnóstwo pracy, by zebrać dokumentację. Nie brakuje w niej także starych fotografii. Część z nich znałam, część zobaczyłam po raz pierwszy. Dobrze mieć przed oczami opisywane osoby, to skraca dystans i pozwala lepiej wniknąć w epokę. Przy okazji sióstr Pareńskich biografistyka skreśliła także portrety ich niezwykłych rodziców, już nie mówiąc o przeróżnych znakomitościach tego okresu, które przewinęły się przez ich dom.

2. Dagny Przybyszewska. Zbłąkana gwiazda, Ewa K. Kossak

seria Ludzie Żywi, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1973

Była jesień 1898 roku, gdy do galicyjskiego Krakowa przyjechał Stanisław Przybyszewski, budząc do życia miejscową inteligencję. Nie mniej rozbudziła wyobraźnię złotej młodzieży jego żona, Dagny-Juel Przybyszewska.

Norweska pianistka i pisarka, zasłynęła jako muza berlińskiej cyganerii. To jej twarz widnieje na płótnach Muncha. Zostawiała za sobą dzieła sztuki i złamane serca. Historia przykleiła jej łatkę femme fatale, i nie było to do końca bezpodstawne. Poza tym była jednak wrażliwą, inteligentną kobietą, która dobrowolnie zgodziła się na bycie tłem dla swojego genialnego męża, jak mówiono o Przybyszewskim.

Czy był aż tak genialny? Wtedy uważano, że tak. Ja mam odmienne zdanie. Ale nawet on, kapryśny i nieznośny jak dzieciak, przez lata kochał ją do szaleństwa. To jej zawdzięczał złoty okres swojej twórczości.

Dagny była czułą matką, kochającą żoną i raczej nieobojętną na męskie wdzięki kobietą, choć potrafiła ustawić zbyt nachalnych adoratorów jednym gestem. Opisywano ja jako chłodną, norweską księżniczkę, choć miała w sobie wiele serdeczności. Ceniła dobre malarstwo, uwielbiała literaturę Wyspiańskiego, którego znała z niemieckiego przekładu. Była oczytana i wykształcona, choć trudno było jej opanować język polski, więc w ojczyźnie męża nie mogła w pełni zabłysnąć.

Książka Ewy Kossak jest cennym dokumentem nie tylko życia Dagny Juel, ale i pewnej epoki oraz narastającej wokół niej legendy tamtych lat.

3. Maria Curie, Ewa Curie

przeł. Hanna Szyllerowa, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1972

Czy wiedzieliście, że Maria Skłodowska-Curie zawsze wybierała ciemne suknie? Kupowała ich niewiele, uznając nowe ubrania za fanaberię, więc by dłużej nadawały się do użytku, używała ciemnych materiałów, po których mniej było widać stan zużycia. Nawet jej suknia ślubna była granatowa.

Maria Curie wyprzedziła swoje czasy. Swoim uporem i niezłomnością wyrobiła sobie pozycję w świecie nauki, zasłynęła jako wielka uczona i w zasadzie przyćmiła swojego męża, Piotra Curie. Połączyła ich miłość do nauki i wycieczek rowerowych. Szaleli za sobą.

Maria Curie dobrze wiedziała, czego chce, i co musi poświęcić, żeby to osiągnąć. Żyła skromnie, nawet gdy mogła pozwolić sobie na większy luksus. Sława jej nie interesowała. To historia, która pokazuje, ile można osiągnąć, gdy się czegoś naprawdę mocno pragnie. I jaką cenę trzeba za to zapłacić.

4. Gwiazda dwóch kontynentów, Juliusz Kydryński

Nasza Księgarnia, Warszawa 1989

Kiedy Helena Opid podawała bułeczki i mleko w krakowskim lokalu swojej matki, nikt jeszcze nie przypuszczał, że wyrośnie na największą aktorkę szekspirowską swoich czasów. Ba! Że będzie grała Szekspira w oryginale!

Zaczynała w Bochni i teatrach objazdowych, przyjmując pseudonim Modrzejewska, później była scena krakowska, Warszawskie Teatry Rządowe, sceny europejskie, i w końcu Ameryka. To tam zdobyła sławę międzykontynentalną i ponadczasową.

Biografię napisaną przez Kydryńskiego czyta się jak dobrą powieść. Jej bohaterka konsekwentnie dążyła do celu. Wierzyła w swoje możliwości i nie poddawała się. Pokonywała przeszkody, choć na każdym etapie jej kariery znalazł się ktoś, kto jej odradzał dalsze próby. Na szczęście miała także ogromne wsparcie ze strony najbliższych. Jej ruchy były przemyślane, siły mierzone na zamiary. Opłaciło się.

5. Hrabina. Tragiczna historia Elżbiety Batory, Rebecca Johns

przeł. Anna Bereta-Jankowska, Pascal, 2013

To najbardziej mroczna opowieść w tym zestawieniu i umieszczenie jej tutaj jest dość kontrowersyjne. Długo zastanawiałam się, czy to zrobić. Jednak ostatecznie jest to jedna z moich ulubionych postaci kobiecych. A ta książka jest wspaniale napisana. Ma w sobie wiele odcieni, nie tylko tych ciemnych.

Elżbieta Batory była inspiracją dla wielu horrorów o krwawych hrabinach. Z tego, co mi wiadomo, jest to najsłynniejsza seryjna morderczyni wszechczasów. Trudno stawiać ją za wzór do naśladowania, niemniej jednak jest to bardzo interesująca i wieloznaczna postać historyczna.

Rebecca Johns w swojej fabularyzowanej biografii, spisanej w formie pamiętnika Elżbiety, przedstawia nam jej fascynujące, niełatwe życie. Poznajemy więc czternastolatkę, zmuszoną do zbyt wczesnego zamążpójścia, która wyrasta na twardą, bezwzględną panią na zamku.

Pierwsze morderstwa biorą się z poczucia sprawiedliwości. Elżbieta każe służących podejrzanych o niedopełnienie obowiązków, by przypodobać się mężowi. Jej okrucieństwo narasta, a wszelkie granice zostają przekroczone po śmierci jej małżonka, kiedy giną córki znamienitych rodów, przysłane na naukę.

Jednak ta hrabina z powieści wydaje się mimo wszystkich tych potworności bardzo ludzka. Czasem mocno nieszczęśliwa. I może nawet godna współczucia. To jest w tym wszystkim najstraszniejsze. Ona sama nie zdaje sobie sprawy, jak wiele zła wyrządziła. Eskalacja tego zła zaczyna się niewinnie, już we wczesnym dzieciństwie, gdy Elżbieta jest świadkiem okrutnego karania poddanych przez członków rodziny. Można potraktować tę opowieść jako ostrzeżenie przed drzemiącymi w nas demonami. Niech one lepiej dalej drzemią. Chyba, że są to demony przyjazne otoczeniu.

Kobieca strona mocy

Pięć kobiecych historii, siedem różnych losów, odmiennych pragnień i celów. Te wszystkie kobiety łączy jedno – każda z nich miała nad kimś władzę. Siostry Pareńskie władały światem artystycznym bohemy, podobnie Dagny Juel-Przybyszewska. Elżbieta Batory dosłownie sprawowała władzę nad swymi poddanymi. Maria Skłodowska-Curie zawładnęła światem nauki, otwierając w nim nowe możliwości. A Helena Modrzejewska posiadła konradowski rząd dusz. Tyle odcieni kobiecości. Tej dobrej i złej. I pięć naprawdę dobrych książek na długie wieczory, odczarowujących sztampowe pojmowanie literatury kobiecej.

Biały wiersz dla dziewczyny (oo!) – o nierymowaniu

biały wiersz_grafika

Nie trzeba wiedzieć, jak składa się rymy, żeby być poetą. Dla liryków i wierszokletów, których przeraża rymowanie, bo zamiast zamierzonego sonetu piszą coś w rodzaju „Na dole róże, na górze róże, a twoje oczy są takie duże”, ktoś kiedyś wynalazł cudowne remedium – wiersze białe.

Dla każdego?

Pokutuje przekonanie, że taki nierymowany wiersz może napisać każdy. A proszę bardzo, w tej chwili udowodnię:

PODOBNO

podobno żeby
napisać biały wiersz
wystarczy zapisać
dowolną liczbę
słów
w wersach
o proszę
i jest

I najlepiej, żeby wersów nie ograniczały wielkie litery ani znaki przestankowe. Po co to komu. Wiem, zaczyna wyglądać to tak, jakbym krytykowała autorów białych wierszy. A jest wręcz przeciwnie.

Bo może nie trzeba rymować, żeby napisać wiersz. I rzeczywiście każdy jest w stanie rozpisać jakiekolwiek zdanie w wersy i nazwać to poezją. Ale według mnie nieprawdą jest, że wystarczy jedynie zapisać słowa w wersach. Wypadałoby coś jeszcze za tą formą ukryć. Jakąś myśl, jakiś przekaz (mile widziane przekazy gotówkowe), jakieś uczucia. Użyć metafory, ubrać rzeczywistość w nierzeczywiste obrazy, w słowa o znaczeniu do rozszyfrowania.

Jednak sztuka

Barbara Gruszka-Zych, Halina Poświatowska, Czesław Miłosz, Marcin Świetlicki, Claude Beausoleil… Takie nazwiska przychodzą mi na myśl, gdy myślę o białych wierszach. To są wiersze o czymś ważnym: dla ogółu, lub dla autora, ale o czymś, co ma wartość w momencie powstawania danego utworu i jest w stanie wytworzyć jakąś wartość dla czytelnika.

Nie zgłębiałam naukowych aspektów konstruowania wierszy białych. Ale wiem jedno: każdy z tych poetów ma swój rytm. Bo biały wiersz nie oznacza wiersza niechlujnego i nieprzemyślanego. To po prostu utwór bez rymów. Poza tym jest tyle rodzajów nierymowanej poezji: poematy prozą, przekłady, krótkie wierszyki i długie wierszydła o zapędach traktatu filozoficznego (już nie wspominając tych wszystkich technicznych podziałów: sylabotoniczne, toniczne itp.). Jest w czym wybierać.

Czy biały wiersz jest prostszy od rymowanego? Pewnie. Ale tylko ze względów formalnych. Przynajmniej dla mnie.

Złapać myśl

Zdarzało mi się używać wiersza białego jako rodzaju poetyckiego notatnika. Gdzieś jeszcze mam pochowane po rozmaitych stronach i dokumentach zapisane na szybko myśli, które później rozwinęłam w sonet czy inne rymowane twory. Czasem nawet te pierwsze szkice brzmiały lepiej.

Biały wiersz jest bliższy mowie potocznej, łatwiej więc uchwycić nim na szybko jakieś przemyślenia. Czy rozwiniemy to w rymach, czy nie, to już kwestia indywidualna. Ja lubię rymować. Nie twierdzę, że zawsze mi to wychodzi, jak i że moje białe wiersze (i te nie białe również) są szczególnie głębokie. Ale ja po prostu lubię zabawę słowem, dla samej zabawy, więc często samo już układanie wersów jest dla mnie atrakcją (z czytelnikami bywa różnie).

Zamiast misia

A zatem dla kogo są białe wiersze? Poezja jest dobrem wspólnym, każdy ma prawo dzielić się swoją wizją świata w takiej formie, na jaką ma ochotę. Wiersz biały jest dla każdego, kto zechce go użyć, by przekazać coś innym (albo schować to do szuflady). Nie każdemu musi przypaść do gustu nasz punkt widzenia i nasz utwór. Podobnie jest zresztą z wierszami rymowanymi. Ale to już kwestia gustu.

Na pewno pisanie takich wierszy jest dobrym ćwiczeniem, jeśli ktoś zamierza dopiero zacząć przekazywać swoje odczucia w mowie wiązanej. Łatwiej rozpocząć od prostszej formy i skupić się na szlifowaniu treści, by później móc swobodniej ubierać te treści w dowolne formy, również rymowane.

Na koniec taka luźna propozycja: panowie, a może by tak zamiast „na górze róże” i „białych misiów” podarować wybrance biały wiersz? Dotyczy to oczywiście każdej innej konfiguracji w związku. Białe wiersze są ponad podziałami.