50 twarzy Polski [felieton]

Od dawna myślałam o napisaniu tego tekstu. Śledząc w mediach to, co dzieje się na arenie politycznej, nie sposób nie pomyśleć choć przez chwilę o swoim osobistym stosunku do ojczyzny. I wiecie co? Nie potrafię ocenić jej ani dobrze, ani źle. Ma w sobie całą tęczę emocji i cech. Mało to odkrywcze, ale cóż, jeśli taki był wynik tych rozmyślań. Jaka jest więc moja Polska?

Dumna, ale wiecznie zakompleksiona. Delikatnie kobieca, ale i prostacko bezczelna. Zawadiacka, sprytna, ale czasem przesadnie kombinuje. Zasadniczo chrześcijanka, choć coraz mniej trzymająca się zasad. Religijna szczerze i na pokaz. Czasem wątpi w sens wszystkiego, a czasem wszystkiemu ufa, we wszystko wierzy i we wszystkim pokłada nadzieję. Zdarza się, że bezpodstawnie.

Daje oparcie i podcina skrzydła. Tolerancyjna, ale ostrożna. Bywa ksenofobką, ale też altruistką. Kocha, lubi, szanuje, albo nie chce, nie dba, żartuje. Nieobca jest jej autoironia, ale potrafi się także naburmuszyć i obrazić.

To trzaśnie drzwiami, to obróci kota ogonem, to zamiecie coś pod dywan. Ale ma się też czym pochwalić: bywa świetną literatką i artystką. Co prawda czasem nadużywa alkoholu, nawrzeszczy, walnie kogoś z liścia, ale bywa też niezwykle opiekuńcza i spokojna.

Potrafi tupnąć nogą i postawić na swoim, ale zdarza jej się słabszy dzień. Albo stulecie. Zdobywa krwią i blizną, ale czasem słowem i myślą. A myśli miewa piękne. Albo wręcz banalne. Jak każdy. Bywa wierna, albo skacze z kwiatka na kwiatek.

Jest w niej dużo empatii, ale czasem bluzga zawiścią. Zazdrości, ale też cieszy się z sukcesów innych.

Związek z Polską nie należy do najprostszych, miłość od nienawiści dzielą tutaj nieliczne kroki. Ma swoje cienie i blaski, ma swoje problemy, swoje osiągnięcia a czasem ma się czego wstydzić. Nie jest doskonała. Ale porozumiewa się językiem o pięknym brzmieniu i na pewno nie można się przy niej nudzić. Bywa samodzielna, ale czasem nas potrzebuje. Nasza Polska.

Nie wszystko da się tutaj kochać, ale ogólnie nie jest gorzej niż gdziekolwiek indziej. A może czasem bywa nawet lepiej. Przynajmniej na razie.

Na zakończenie oddaję opowieść o Polsce w ręce profesjonalistów. Spójrzmy, jak opisywali ją artyści słowa w różnych epokach:

Na podsumowanie polecam znakomity skecz Kabaretu BudaPesz, Wywiad z Polską.

A jaka jest Wasza Polska?

PS Tak się składa, że niedawno artykuł o podobnej tematyce, ale w innym ujęciu, ukazał się na blogu Cała Reszta. Polecam, interesujący -> http://www.calareszta.pl/najwieksze-wady-polakow/ .

Moje niemieckie serdeczne batalie [felieton]

Sergey Zolkin, Maszyna do pisania, (źródło: unsplash.com)

Zaczęło się grubo ponad rok temu. Wiedziona ślepą miłością do kabaretu z czasów zamierzchłych przetłumaczyłam z mozołem kilka tekstów z monachiskiego kabaretu Die Elf Scharfrichter. W tym celu przyswoiłam sobie podstawy i znalazłam dobre słowniki online. Wtedy odkryłam, że kompletnie się do tego nie przykładając, wchłonęłam pokaźną dawkę słownictwa. Ha!

Idąc tym tropem, pamiętając o moich wcześniejszych, kompletnie nieudanych próbach zaprzyjaźnienia się z niemieckim i dosyć nawet udanych romansach z francuskim i angielskim, zaczęłam zgłębiać tajniki niestandardowo pojmowanej nauki języków.

Trafiłam na kanał Madame Polyglot, co kompletnie odmieniło moje podejście do języków. Wcześniej wiele z zaleceń tej przesympatycznej pani stosowałam bezwiednie. Przy niemieckim postanowiłam zastosować je całkiem świadomie.

Tak, wreszcie porządnie przykładam się do niemieckiego. Od dawna poskubywałam go po troszeczku, a teraz zamierzam przypuścić zmasowany atak. Przysięgam, będę czytać Goethego w oryginale! I rozumieć, bo czytać to już nawet próbowałam.

Czeka na mnie tyle nieodkrytych książek o kabarecie niemieckim (a jest tego naprawdę dużo!), tyle wspaniałych tekstów piosenek (polecam np. moje najnowsze odkrycie, Annę Depenbusch i Tima Bendzko), powieści (Süskind!) i musicali (przymierzam się do Elisabeth, ale jak na razie kocham oryginał Rudolfa: Afery Mayerlig)!

Na razie czytam Pachnidło w dwóch wersjach, polskiej i niemieckiej. Polską znam już bardzo dobrze, ale ta druga jeszcze stawia opór. Czytuję także niemieckie wiersze, czasem słucham wiadomości. Równocześnie przerabiam sobie internetowy kurs na podstawowym poziomie, więc jestem na bieżąco z gramatyką. Moim celem jest osiągnięcie takiego poziomu, żebym mogła korzystać z dzieł kultury bez ciągłego wertowania słowników.

Codziennie poświęcam mojemu niemieckiemu przynajmniej 15 minut, ale czasem udaje mi się przeciągnąć. Nie odpuszczam. Może nie będę szprechać, ale przynajmniej będę miała szansę zrozumieć, co niemiecki poeta miał na myśli. W oryginale. Zawsze to jakaś umiejętność.

Ponadto odkryłam zdumiewającą rzecz! Wiecie, że to jest całkiem ładny język? A kiedyś kojarzył mi się z tłuczonym szkłem. Dopiero Marya Delvard przekonała mnie, że jest inaczej. Polecam!

Zmierzam do tego, że naprawdę warto poznawać języki na własną rękę. Można ujrzeć je w o wiele jaśniejszych barwach, niż mogłyby o tym świadczyć nasze wcześniejsze przekonania.

No, to jak już o tym napisałam tutaj, to muszę się nauczyć!

 

Poezja zatrzymanych chwil. O starych fotografiach [felieton]

Źródło zdjęcia: www.unsplash.com, Roman Kraft

Lata świetlne temu pisałam pracę magisterską na temat poezji poety z Quebeku, Claude’a Beausoleil. Gdzieś między wersami trafiłam na takie rozróżnienie: film jest jak powieść – jest dynamiczny, żywy, liczy się w nim akcja, ale przez to, że tak wiele się w nim dzieje, często umykają mu detale; fotografia jest jak wiersz – zatrzymuje w kadrze konkretne emocje, pojedyncze zdarzenia, skupia się na szczególe. Niestety nie potrafię teraz odnaleźć tych zdań, ale bardzo do mnie trafiło to porównanie. Teraz, gdy zaczęłam się interesować coraz bardziej scrapbookingiem, zrobiłam sobie dwa niewielkie albumy i czuję coraz silniejszą potrzebę, by wywołać na papierze te wszystkie emocje, zgromadzone przez lata na twardym dysku, przypomniałam sobie o tamtych słowach.

Co jakiś  czas wracam do poezji Claude’a Beausoleil. To piękne i mądre, bardzo współczesne wiersze, o sztuce i otaczającym nas świecie. Przesycone Montrealem, ale myślę, że każdy znalazłby w nich coś dla siebie. Kiedy pisałam magisterkę, trafiłam zaledwie na kilka przetłumaczonych wierszy, a są ich setki i z tego co wiem, wciąż powstają nowe. Przytaczam tutaj kilka fragmentów w moim przekładzie, które w sporym stopniu odpowiadają mojemu podejściu do starych fotografii. Nie tylko moich.

Fragment nr 1:                                                         

L’atelier de Man Ray

 

Je regarde une photo

Elle raconte la mise en scène d’une émotion

[…]

La photo réclame du silence

[…]

La nuit à l’extérieur

A l’air exactement

D’une photographie

Arrachée aux murs nus

De l’atelier de la vie

 

Patrzę na fotografię

Opowiada o inscenizacji pewnej emocji

[…]

Fotografia wymaga ciszy

[…]

Noc na zewnątrz

Jest dokładnie

Jak fotografia

Przyczepiona do nagich ścian

Życiowego atelier

 

Fragment nr 2

Ils

Les poèmes m’arrivent

comme des photos dérobées

au réel […]

 

Wiersze zdarzają mi się

jak fotografie wykradzione

rzeczywistości […]

 

Dokładnie to myślę o starych zdjęciach (może nie tak poetycko). Tych naprawdę starych: sprzed kilkudziesięciu, albo i stu lat. Teraz robimy setki, tysiące zdjęć. Nie przywiązujemy do nich zbyt dużej wagi. I chyba coraz rzadziej komponujemy albumy, może poza tymi ślubnymi, komunijnymi itp. Przed wiekiem na salonach w dobrym tonie było posiadanie albumu ze zdjęciami. Kolekcjonowano je w formacie gabinetowym lub atelierowym. Widziałam takie na wystawie poświęconej Helenie Modrzejewskiej.

W książce Jak w przedwojennym kabarecie Ryszard Marek-Groński prezentuje czarno-białe fotografie międzywojennych gwiazd kabaretowych. Najbardziej lubię tę, na której jest Fryderyk Jarosy – niepozorny mężczyzna o wielkim talencie, za którym szalały kobiety (za mężczyzną, nie za talentem, choć kto wie…). Niewiele jest tych fotosów: dzisiaj każda gwiazda może pochwalić się o wiele bardziej rozbudowanym portfolio. Ale przez to, że jest ich  tak niewiele, są one dużo cenniejsze. W zrobienie takiej fotografii trzeba było zainwestować czas, przygotować się, uważać, żeby nie zmarnować cennej kliszy.

Uwielbiam krakowskie fotografie z czasów Zielonego Balonika i wcześniejszych: młody Tadeusz Boy-Żeleński, przed tymi wszystkimi katastrofami, które potem spadły na niego i jego bliskich; piękna Zosia Pareńska, niedługo po bronowickim weselu; tajemnicza Dagny Przybyszewska, fotografie z teatralnego atelier. Słynne karnawałowe Reduty w Jamie Michalika (szczególnie pięknie uchwycone w książce Jana Pawła Gawlika, Powrót do Jamy, na dużych, rozkładanych zdjęciach). Stary Kraków na fotografiach, gdzie jeszcze ludzie, odziani staroświecko, przechadzają się obok budynków, które dziś nie istnieją, ulicami, które może mają inny przebieg (polecam stronę Dawno temu w Krakowie!). Zatrzymani w pół kroku, jeszcze mają przed sobą cel, jeszcze nie wiedzą, że spojrzę na nich w XXI wieku, kiedy ich już nie będzie.

I są jeszcze stare, pożółkłe zdjęcia z czasów młodości mojej babci. Najbardziej lubię takie, na którym stoi ze swoim bratem, siostrą i ojcem. Gdyby nie ono, w życiu nie uwierzyłabym, że moja babcia była kiedyś taka malutka (no dobrze, uwierzyłabym, ale z trudem). Jest mocno nadszarpnięte i poplamione długopisem, ale jest przepiękne. Dawno temu zrekonstruowałam je jako tako i czeka na wywołanie. Doczeka się. Jest tego warte. To także kawałek mojej historii, kadr wiszący w moim życiowym atelier.

Magia starych fotografii polega może przede wszystkim na tym, że nie są one tylko zapisem konkretnych chwil i emocji, ale także potrafią wywołać i w nas przeróżne stany emocjonalne: od ekstatycznego poczucia odkrywania historii, po nostalgiczne rozpamiętywanie przeszłości. Łatają nasze wspomnienia. Nie zapominajmy o starych fotografiach: odwdzięczą nam się opowieściami o świecie, którego już nie ma.

PS Cytowane fragmenty pochodzą z antologii wierszy Claude’a Beausoleil, L’espace est devant nous, Le Castor Astral, 1999. Serdecznie polecam!