Jarosy à la Fronczewski [archiwalia]

Kim był Fryderyk Jarosy? Austriackim artystą z węgierskimi korzeniami? Konferansjerem rosyjskiego kabaretu? Polskim reżyserem scenicznych marzeń o sławie? Ocalała po nim garść wspomnień, trochę nagrań i starych, czarno-białych fotosów, przypominających o dawno minionym świecie. Zostało także kilka epizodycznych ról filmowych. Zetknęłam się z częścią tych pamiątek. Wiem, jak ten artysta wyglądał, znam jego głos zachowany na taśmach. A mimo to, gdy myślę o Jarosym, w moich wyobrażeniach ma on zawsze głos i twarz Piotra Fronczewskiego.

Jarosy
Fryderyk Jarosy (źródło: polskiekinolat30.manifo.com)

Legenda o marzeniu

Legenda każdego wabi do siebie w inny sposób. W moim przypadku najpierw była książka: Jak w przedwojennym kabarecie Ryszarda Marka Grońskiego. Hipnotyczna siła przyciągania girls tłoczących się przy wyjściu na scenę, piór boa i cekinowych wdzianek. Panów strojnych w wytworne fraki i muchy. Laseczki i cylindry. I wreszcie, magia konferansjera, który był duszą kabaretu międzywojnia.

Już wtedy miałam w głowie pewien obraz tego maga estrady. Jeszcze nieco rozmyty, jeszcze bez znajomego timbru w uszach. Zza dymu pokrywającego kusząco estradę mojej wyobraźni, zaczynały wyglądać konkretne kształty: rondo cylindra, zakończenie laski, biała muszka… Treść bez wyraźnej, trójwymiarowej formy, choć znany mi był przecież wizerunek z przedwojennej fotografii.

Kleks na estradzie

Tak było, aż do momentu, gdy po raz pierwszy obejrzałam film Miłość ci wszystko wybaczy (1981). Obejrzałam go dla legendarnej Hanki, ale spod tej legendy wyłoniła się szara eminencja estrady dwudziestolecia – Fryderyk. Słynne „Proszę państwa!”, przytaczane przez Stefanię Grodzieńską jako jego znak firmowy, wybrzmiało wreszcie, wypowiedziane głosem, o ironio, Pana Kleksa, Piotra Fronczewskiego. Przewrotność kina.

To przecież ten sam aktor, który rozdawał dzieciom piegi, teraz przemawiał zniewalająco ze sceny, na wpół schowany za kotarą, jak obietnica czegoś wspaniałego. Esencja kolorowego świata zawieszonego między jedną a drugą katastrofą. Zakochany Jarosy. Nostalgiczny, zamyślony i świadomy niewesołej przyszłości komik. I na dodatek ta miłość, która wybacza wszystko i jeszcze więcej.

Co ciekawe, to nawet nie była postać pierwszoplanowa. W tym obrazie pierwsze skrzypce grała Hanka (Dorota Stalińska). Ale dla mnie całość zdominował Fryderyk, nienazwany z nazwiska, wymyślony na nowo przez scenarzystę i reżysera, ale czy to znaczy, że nieprawdziwy?

Każda legenda zawiera ponoć ziarno prawdy, tak, jak zawiera je każda plotka. To ziarenko wystarczyło, by w świecie mojej wyobraźni na zawsze rozgościł się Fryderyk Jarosy o twarzy i głosie Piotra Fronczewskiego. Tak marzenie stało się ciałem.

Miraże warszawskie

Kolejny film i kolejne objawienie. Ten sam reżyser. To samo szalone dwudziestolecie. I znów w tle ten sam Jarosy-Fronczewski. Za to zupełnie inna historia. Tylko blichtr i kapitalizm, przemysł naftowy i życie teatrzyków rewiowych. Lekko i przyjemnie skwitowane Lata dwudzieste… lata trzydzieste… (1983). Żony modne, żydowskie banki, tłumy w warszawskiej „Adrii” – miraże i halucynacje. I wreszcie Fryderyk: przedsiębiorca, organizator, doradca, wybraniec losu. Bez przeszłości i przyszłości, rozśpiewany i roztańczony, ulubieniec tłumów. To chyba najczęściej przekazywany wizerunek Jarosyego. Druga strona medalu. Musicalowa konwencja filmu wymagała lżejszego podania fabuły, więc i Fryderyk został opisany lżej.

Idąc tropem mojego idealnego Jarosyego, uzupełniłam edukację filmową o jeszcze jeden obraz w reżyserii Janusza Rzeszewskiego. Halo Szpicbródka, czyli ostatni występ króla kasiarzy (1978), dopełnił wizerunku Fryderyka, choć w Szpicbródce nie ma takiej postaci. Odnalazłam go sama w głównym bohaterze, Fredzie Kampinosie, kasiarzu i dyrektorze teatrzyku. Wreszcie mogłam napawać się obecnością Piotra Fronczewskiego zanurzonego w oparach dwudziestolecia przez cały film. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że ten obraz, który dla mnie zamykał trylogię rewiową aktora, chronologicznie był pierwszy. Do tej pory postrzegam go, jak spektakularny finał filmowej odsłony wielkiego polskiego konferansjera i artysty kabaretu.

Legenda a rzeczywistość

Wszystkie te trzy historie były opowieściami o kiczu. Nie da się ukryć, dzisiaj tamte czasy powodują uśmieszek w kąciku ust. A jednak wciąż chętnie do nich wracamy. To było zachłyśnięcie się wolnością. Wracają do nas co jakiś czas te lata, w taki czy inny sposób: we wspomnieniach, melodiach, starych fotosach. To był czas, gdy nazwisko Jarosy otwierało wiele drzwi. Dzisiaj pamiętają o nim chyba już tylko maniacy historii kabaretu.

Łowię zachłannie wszelkie okruchy działalności Piotra Fronczewskiego, które pomagają mi uzupełniać za jego pośrednictwem mojego Fryderyka. Role w serialach i filmach historycznych. Jego wersje przedwojennych piosenek. Kreacje z Kabaretu Olgi Lipińskiej.

Nie mnie oceniać zgodność historyczną jego filmowych wcieleń z oryginałem. Nie musiało tak być. Ale mogło. Bo nawet jeśli ten obraz filmowy Jarosyego nie był prawdziwy, to był wielce prawdopodobny. Czytam po raz kolejny Urodził go Niebieski Ptak autorstwa Stefanii Grodzieńskiej i nieodmiennie w moich myślach cytowany przez nią Jarosy przemawia głosem Piotra Fronczewskiego. I to, proszę Państwa, jest prawdziwa magia kina.

Sprawiedliwość według Ajschylosa. Oresteja w Teatrze Starym [prawie recenzja]

Obejrzany 06 maja 2016 r.

oresteja
Fotos ze spektaklu (źródło: stary.pl)

Dla odświeżenia przed spektaklem przeczytałam ponownie Oresteję Ajschylosa (Ha! Wreszcie coś, co znałam wcześniej!). Jeśli myślicie, że macie problemy, poczytajcie greckie tragedie. Dowiecie się z nich między innymi, że powiedzenie „robić coś jak baba” prawdopodobnie tam ma swoje źródło, tchórzliwy facet to „pół-niewiasta”, zemsta nie popłaca, a bogowie są przekupni. A po spektaklu w reżyserii Jana Klaty dodatkowo przekonacie się, że „rodzina nie cieszy, gdy jest” (cytat niby z Jeremiego Przybory, ale autor Orestei mógłby się pod nim podpisać).

Czasoprzestrzenne puzzle

Intrygują mnie spektakle Jana Klaty. Budowane z oryginalnych treści, ale bez nacisku na ścisłe trzymanie się tekstu, w zupełnie nieklasycznej formie. Zilustrowane mocną, psychodeliczną muzyką i współczesną piosenką. Nie zaskoczyła mnie podobna mieszanka firmowa w tej wersji Orestei. Czekałam na takie rozwiązania i dostałam je, w dodatku w wykonaniu wspaniałego zespołu.

Scenografia przypominała mi trochę tę ze spektaklu Stara kobieta wysiaduje: krajobraz tuż po katastrofie, w oczekiwaniu na kolejną. Choć teraz była ona dużo skromniejsza. Tylko warstwa szarego kamienia i mgła, gęstniejąca w tle. W jednej z recenzji przeczytałam, że sceneria ta przypomina koszmar senny, z którego nie można się obudzić. I na takim tle pojawiają się ludzie ubrani w garnitury, jak w nowoczesnym korpo-piekle. Każda postać wydaje się upchnięta w swój mundurek. Klasyczny tekst greckiej tragedii wypowiadają postaci ubrane współcześnie. Chór męski nie tylko komentuje wydarzenia, ale i nieraz nieźle się przy tym bawi. Bogowie zachowują się jak celebryci, a Klitajmestra biega po scenie z toporną siekierą, a nie z eleganckim sztyletem. Postaci umazane są pyłem, jak po wybuchu bomby. A Erynie to trzy bardzo atrakcyjne kobiety w bardzo sfatygowanych fatałaszkach. Zwariowana układanka stylów, czasów, klisz, które, o dziwo, tworzą jednak spójną całość. Rzeczywiście, trochę jak ze snu wariata.

Taka patchworkowa struktura idealnie wpasowała się w szaloną historię rodu Atrydów. Dzisiaj mógłby powstać z tego sezon Horror Story, z tym, że nie American a Greek. Bo na pewno nie jest to materiał na odcinki z serii Rodzinka.pl. Nie sądzę, żeby pani Boska podała na kolację pieczeń z dzieci, nawet jeśli te wyjątkowo by ją wkurzały.

Sąd sądem…

A u Ajschylosa, więc i u Klaty, mamy pieczeń z synów brata, córkę złożoną w ofierze, zabójstwo męża w celu pomszczenia córki i zabójstwo matki, w celu pomszczenia ojca. To raczej niestandardowe zabawy rodzinne. Chyba, że byłby to sequel Funny Games Michaela Haneke. Prócz tego Jan Klata zaserwował nam wątek kazirodczy między Elektrą (Anna Radwan-Gancarczyk) a Orestesem (Piotr Głowacki), dziećmi Agamemnona i Klitajmestry. I choć w oryginale się go nie dopatrzyłam, na tle tych wszystkich wydarzeń na łonie rodziny, wypada on całkiem pozytywnie. Serio. Nawet jeśli Elektra wygląda jak Lolita a Orestes – jak chłopiec z elitarnej szkoły męskiej prowadzonej przez zakonnice, jak gdyby nie dorośli do swoich ról. Elektra składa ciału ojca ofiarę z własnych zabawek, Orestes nie rozstaje się z komiksem o superbohaterze. I to właśnie ta para szykuje krwawą zemstę na matce i jej kochanku. Chyba niezbyt przejęli się śmiercią siostry Ifigenii, do której doprowadził Agamemnon.

I w całej tej gmatwaninie celów uświęcających środki, co sprowadza się generalnie do zemsty, najbardziej zastanawiają mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, dlaczego większą wagę dla Eryni ma szukanie zemsty na Orestesie za zabicie matki i jej kochanka, Aigistosa (do czego w sumie miał powód, bo był synem owego brata, któremu podano nietypową pieczeń), niż na Klitajmestrze za zabicie męża, lub na Agamemnonie, który nie mrugnął okiem, gdy składano jego córkę w ofierze (by mógł wyruszyć statkiem na wojnę). Po drugie, czemu, u licha, wszyscy tak przejmowali się śmiercią Agamemnona, który był co najmniej niekompetentnym ojcem, skoro zdecydował się poświęcić życie własnego dziecka.

Wydaje się, że jedynym wytłumaczeniem wszystkich tych tragedii jest tutaj szukanie sprawiedliwości. Tyle, że każdy z bohaterów ma własną wizję tego, co jest sprawiedliwe. I tutaj wkracza do boju prawo, według którego ostatnie słowo w rozsądzaniu sporów miała Atena. „Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie” – to zdanie pochodzi z komedii Sami swoi, ale świadczy o tym, że mentalność ludzi nie zmieniła się aż tak bardzo.

Zróbmy show

Finałowe sceny sztuki Ajschylosa rozgrywają się w świątyniach Apolla, za sprawą którego Orestes dokonał krwawej zemsty na matce i Aigistosie, oraz Ateny, gdzie chroni się przed gniewem Eryni. W wersji Teatru Starego cała ta sekwencja „boskich” scen rozgrywa się w konwencji Talent Show, które otwiera spektakularne wejście uśmiechniętego od ucha do ucha Apollina (Błażej Peszek) w piosence Robbiego Williamsa, Feel. W tym kontekście słowa „Not sure I understand
this role I’ve been given” („Nie jestem pewny, czy rozumiem powierzoną mi rolę”), czy „I sit and talk to God and he just laughs at my plans” („Siedzę i rozmawiam z Bogiem a on tylko śmieje się z moich planów”) nabierają innego znaczenia. I nawet pewnej głębi. Zwłaszcza, że Orestes traktuje Apolla jak swojego idola i w zachwycie powtarza razem z nim słowa piosenki. Zresztą grecki bóg okazuje się całkiem podobny do brytyjskiego bożyszcza. Ciekawe zestawienie różnych rodzajów boskości. Ze względu na musicalowy charakter tego momentu w spektaklu, przywodzi mi on na myśl scenę z Herodem w Jesus Christ Superstar. Ten sam blichtr i pyszałkowatość.

A później jest już tylko lepiej. Gdy Erynie rzucają się z oskarżeniami na Orestesa, dochodzi do walki… o głosy publiczności. Sąd nad Orestesem zmienia się więc w show, w którym sędziami są widzowie. Gdyby te wydarzenia rozgrywały się współcześnie, takie rozwiązanie byłoby całkiem prawdopodobne, skoro mamy już programy oparte na transmisjach (choćby i inscenizowanych) rozpraw sądowych. Głosowanie kończy się remisem. Głosem Ateny Orestes zostaje uniewinniony. Sama nie wiem, czy słusznie.

Bo tak po prawdzie, wystarczyło po prostu nikogo nie zabijać, z zemsty, chyba, że jest się akurat psychopatycznym zwyrodnialcem i to takie hobby. Przez zemstę rodzą się konflikty zbrojne i nowe zbrodnie. Przez zemstę łaknących sprawiedliwości zbrodniarzy dręczą wyrzuty sumienia. Wszyscy przegrywają. Niemniej jednak stworzona przez Ajschylosa historia jest fantastyczna i oprawiona w formę, którą dał jej Jan Klata ze swoimi współpracownikami, odsłania pokłady możliwości interpretacyjnych.

Zrozumieć rolę

Ten wers z piosenki Williamsa, który cytowałam wyżej, utkwił mi w pamięci, choć nawet jej wcześniej za dobrze nie znałam. Co to znaczy „zrozumieć powierzoną rolę”? W kontekście sztuki Ajschylosa rozumiem to jako odkrywanie swojego przeznaczenia.

Ale co to oznacza dla aktora? Kiedy aktor może przyznać, że zrozumiał rolę? Tego nie wiem, musiałabym sama zostać aktorką. Myślę jednak, że zespół biorący udział w Orestei Teatru Starego swoje role zrozumiał bezbłędnie.

Anna Dymna była oszałamiająca. Gdy pojawiła się po raz pierwszy we mgle, w głębi sceny, już wiedziałam, że to będzie znakomicie zagrana Klitajmestra. W białej, zakrwawionej sukni ślubnej, z rozmazanym makijażem, z siekierą w dłoni, paląca papierosa po zamordowaniu męża… Była najbardziej przerażającą, a równocześnie, najsmutniejszą postacią kobiecą, jaką jestem w stanie odszukać w mojej pamięci.

Niemniej jednak to Anna Radwan-Gancarczyk zachwyciła mnie najbardziej w tym spektaklu. W długiej sukni Ateny wyglądała przepięknie, jak jedna z gwiazd gali rozdania Oscarów. To jedna z tych aktorek, która równie dobrze sprawdza się w interpretacji tekstów tragicznych, co komediowych. A w Orestei dała temu dowód. Jej Atena była tak odmienna od Elektry, którą grała ledwie kilka scen wcześniej. Prawdziwa bogini sceny!

Jeśli chodzi o postaci męskie, to oczywiście zwróciłam uwagę na Juliusza Chrząstowskiego. Bardzo lubię słuchać jego głosu, chociaż oglądając go w roli Aigistosa miałam wciąż przed oczami postać Orcia z Nie-boskiej komedii. Wszystko powiem Bogu. Tak wiele było z tej postaci w jego interpretacji Aigistosa. Podobało mi się to, ale ja po prostu cenię sobie każdą możliwość oglądania Juliusza Chrząstowskiego na scenie. Jak dotąd nie zawiódł moich oczekiwań.

Po raz pierwszy widziałam za to Błażeja Peszka i Piotra Głowackiego. Przyznaję, że obaj panowie mile mnie zaskoczyli. Błażej Peszek był bardzo frywolnym Apollinem, ale sposób podania pasował do tej postaci doskonale. Piotr Głowacki stworzył nieco histerycznego, niezdecydowanego, działającego jakby mechanicznie Orestesa, którego działania determinuje całe otoczenie (los, bogowie, siostra). Widziałam go w kilku filmach i nie zachwycił mnie swoją grą. W tym spektaklu poradził sobie bardzo dobrze.

Ewa Gałkowska zagrała bardzo przekonującą Kassandrę, wieszczkę, którą w widzeniach nawiedzały wszelakie okropności wiszące nad rodem Atrydów. Ta postać również zapadła mi w pamięć mocniej.

No i oczywiście wspaniałe były Chóry panów (Michał Majnicz, Bolesław Brzozowski, Andrzej Kozak, Jacek Romanowski, Rafał Jędrzejczyk) i pań – Eryń (Ewa Kaim, Ewa Gałkowska, Ewa Kolasińska). Pan i władca Agamemnon objawił nam się w postaci Zbigniewa Rucińskiego i choć zaraz potem został zadźgany przez małżonkę, była to dobra rola niedobrego tyrana, który jednak szanował bardzo bogów. Szkoda, że nieco mniej ludzi.

Oczywiście, nie tylko wykonawcy musieli opanować swoje role (co zrobili perfekcyjnie). Przy tak skomplikowanym systemie wejść aktorów wprost z widowni niemało musieli nauczyć się także inspicjenci, i zapewne technicy oświetlenia, bo światło było w tym spektaklu bardzo ważne. Ktoś musiał wyczarować dla nas ten na w pół senny świat Orestei, zanurzony w pyle i mgle. Dręczy mnie też pytanie, ile sukni ma Klitajmestra, że grając kilka spektakli z rzędu zawsze wchodzi na scenę w białej, a schodzi z niej w zakrwawionej szacie. Ot, taki problem.

Fantastycznie lutnia nastrojona

Kiedy zaczynałam pisać ten tekst, pomyślałam o wierszu Juliusza Słowackiego. Na zakończenie chciałabym zacytować kilka strof, które oddają mniej więcej klimat sztuki Ajschylosa:

Niech fantastycznie lutnia nastrojona,
Wtóruje myśli posępnej i ciemnej —
Bom oto wstąpił w grób Agamemnona.
I siedzę cichy w kopule podziemnej,
Co krwią Atrydów zwalana okrutną.
Serce zasnęło, lecz śni. — Jak mi smutno!

O! jak daleko brzmi ta harfa złota,
Której mi tylko echo wieczne słychać!
Drujdyczna z głazów ta to wielkich grota;
Gdzie wiatr przychodzi po szczelinach wzdychać
I ma Elektry głos — ta bieli płótno
I odzywa się z laurów: jak mi smutno!

[…]

O! cichy jestem jak wy! o Atrydzi!
Których popioły śpią pod świerszczów strażą —
Ani mię teraz moja małość wstydzi,
Ani się myśli tak jak orły ważą.
Głęboko jestem pokorny i cichy
Tu, w tym grobowcu sławy, zbrodni, pychy! —

Ale że jednak spektakl Jana Klaty nie był pozbawiony charakterystycznych dla niego mrugnięć do widza, pozwólcie zatem, że przełamię te smutne, choć piękne rymy, i ich głęboką powagę, cytatem Boya-Żeleńskiego z wiersza o jednym bardzo gadatliwym literacie Młodej Polski, Lucjanie Rydlu, z wiersza parodiującego ten Słowackiego:

Niech fantastycznie lutnia nastrojona
Wtóruje pieśni tragicznej i smutnej,

Bo — Rydel wstąpił w grób Agamemnona
I pysk rozpuścił w sposób tak okrutny,
Że rozbudzone na wpół trupy z cicha
Szepcą do siebie: cóż tam znów, u licha?!

O, cichym jestem jak wy, o Atrydzi,
— Bełkoce Rydel z zapienioną twarzą —
Ani mnie kiedy moja małość wstydzi,
Ani się myśli tak jak orły ważą —

(Tu wydał cichy jęk grobowiec niemy
Jakby chciał mówić: ach, wiemy to, wiemy!)

Z tej ziemi, którą boski Homer śpiewał,
Niechaj przeszłości szepcą do mnie głosy
Ludu, co także pod spód nic nie wdziewał
I także chodził z gołą głową, bosy;
Niech mówi do mnie duch helleńskich braci,
Co także, jak ja, nie nosili gaci.

I tak oto, postacią Pana Młodego z Wesela, Boy połączył mitologię Greków i Polaków. I to chyba daje mniej więcej pełny obraz charakteru tej historii przeniesionej na deski Teatru Starego. Polecam bardzo fanom niestandardowych adaptacji klasyki.

O spektaklu

ORESTEJA
PRZEKŁAD: Maciej Słomczyński
REŻYSERIA: Jan Klata

Premiera: 25.02.2007 r., Duża Scena, ul. Jagiellońska 1

ADAPTACJA: Iga Gańczarczyk, Jan Klata, Anna Włodarska
OPRACOWANIE MUZYCZNE: Jan Klata, Rafał Kowalczyk
SCENOGRAFIA I REŻYSERIA ŚWIATŁA: Justyna Łagowska
KOSTIUMY: Mirek Kaczmarek
RUCH SCENICZNY: Maćko Prusak
ASYSTENT REŻYSERA: Anna Włodarska

OBSADA:
Aigistos – Juliusz Chrząstowski
Klitajmestra – Anna Dymna
Elektra, Atena – Anna Radwan-Gancarczyk
Kassandra, Alekto – Małgorzata Gałkowska
Orestes – Piotr Głowacki
Apollo – Błażej Peszek
Megajra – Ewa Kolasińska
Tejsifone – Ewa Kaim
Obywatel 1 – Bolesław Brzozowski
Obywatel 2 – Michał Majnicz
Obywatel 3 – Andrzej Kozak
Obywatel 4 – Jacek Romanowski
Obywatel 5 – Rafał Jędrzejczyk
Agamemnon – Zbigniew Ruciński

Trailer

Teatromania postępująca. Część II, czyli jak to działa

Teatromania

Zauważyłam, że rozwinęło się u mnie zainteresowanie sztuką od podszewki. Być może nie jest to nic wyjątkowego. Miałam tak i w przypadku kabaretu, i piosenki, i książki, i wreszcie – teatru. Przejawia się to taką narastającą potrzebą poznania. Odnalezienia odpowiedzi na pytanie jak to wszystko właściwie działa? Jak to jest zrobione? Jak to wygląda od zaplecza?

Perspektywa ma znaczenie

Kojarzycie takie spektakle, których pierwsze sceny rozpoczynają się na fragmencie sceny wysuniętym przed opuszczoną kurtyną? Wzrok przyzwyczaja się do tej przestrzeni, percepcja przyjmuje ten świat przedstawiony za pewnik. I nagle kurtyna unosi się, odsłaniając głębię. Jakby ukazywała nam drugie dno, możliwość niezliczonych interpretacji.

Tak dzieje się w „Bitwie warszawskiej 1920” Teatru Starego. Początkowo skromne dekoracje, na tle wyjątkowo spektakularnej zasłony z mundurów i strojów historycznych, dopełnia obraz spalonej opery, znajdujący się po drugiej stronie. Najbardziej uderza właśnie ta głębia, znakomite wykorzystanie perspektywy. Ile pracy trzeba było włożyć w taki efekt? Ile wysiłku kosztuje twórców przygotowanie tej scenografii do każdego spektaklu? Efekty są oszałamiające. Kiedy pierwszy raz to zobaczyłam, jestem pewna, że moje usta automatycznie uchyliły się w takim niemym zadziwieniu. I zachwycie. Co ciekawa, ta spektakularna forma nie przyćmiewa treści, a raczej ją jeszcze eksponuje. To jest prawdziwa sztuka.

Kwestia techniki

Widz teatralny nie zdaje sobie sprawy z wielu rzeczy. Nie zastanawia się raczej, jak działają te wszystkie światła, dźwięki, poruszające się przedmioty. Dlaczego padający na ziemię tapczan upada dokładnie tam, gdzie ma upaść, z leżącym na nim aktorem, w dokładnie tym momencie, w którym to przewidziano (tak, jak w pierwszych scenach „Wroga Ludu”)? Widza to tak naprawdę nie interesuje. Wystarczy mu iluzja, którą otrzymuje od twórców spektaklu. Znajdą się oczywiście wyjątki, jak w każdej regule. Ja również daję się tej iluzji wciągnąć, bo po to przecież idę do teatru, na koncert, do kina… Niemniej jednak lata przebywania za kulisami kabaretowego świata pozwalają mi dostrzegać coś więcej. Nie denerwować się, gdy obsługa teatru wpuszcza publiczność na salę z pewnym opóźnieniem. Widocznie pojawiły się jakieś problemy techniczne, lub trzeba zainstalować aktorów na niezbyt wygodnych stanowiskach, bo to właśnie przewiduje scenariusz.

Nie dziwi mnie, że Teatr Stary przygotował spektakl, ukazujący ciężką pracę technicznych tej sceny – „Kwestia Techniki”. Bez nich spektakle nie mogłyby się odbywać w tak spektakularnych formach. Na pewno wybiorę się kiedyś na ten pokaz umiejętności mistrzów technik teatralnych. To oni wyczarowują dla nas m.in. ściany czaszek, latających bohaterów, ruchome budynki itd. Jednym słowem: WOW!

Nie tylko scena

Ale te zakulisowe działania to nie tylko przygotowanie scenografii i obsługa maszynerii. Jest wiele funkcji w teatrze, których publiczność nie widzi, a które sprawiają, że to wszystko funkcjonuje poprawnie. Oświetleniowcy, dźwiękowcy, inspicjenci… Ale i bileterzy, kasjerzy, pracownicy szatni. Organizacja widowni. Tylu ludzi pracuje, by widz mógł spędzić niezapomniane chwile w teatrze. Dla mnie cała ta techniczna otoczka spektaklu jest fascynująca.

Juliusz Osterwa uważał, że pełnoprawnym człowiekiem teatru może być tylko ten, kto nie tylko gra na scenie, czy reżyseruje, ale całe swoje życie wiąże z teatrem jak najściślej. Jego Reduta tak właśnie kształciła „ludzi teatru”, rzemiosło traktując na równi ze sztuką. Technikę stawiając obok ideologii. Materię obok duchowości. Aktor Osterwy wykonywał wersety Słowackiego, po czym chwytał za miotłę i sam zamiatał scenę, na której przed chwilą grał. I to jest pełny obraz teatru, który chcę zgłębić. Przynajmniej teoretycznie.