Kasyno w teatrze, czyli VIVA LAS VEGAS w Teatrze Nowym Proxima

Obejrzane 19.08.2022 o 20:00 w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie (próba generalna).

Jeśli chcecie przez moment poczuć się jak w Las Vegas, ten spektakl jest dla Was. Jeśli szukacie odrobiny koloru w codziennej rutynie – tu znajdziecie go nawet więcej. Jeśli macie chęć wyruszyć w muzyczną drogę różowym cadillakiem i wysiąść na czerwonym dywanie – nie ma co czekać. Przyjdźcie na rewię Viva Las Vegas!

O rewiach słów kilka

Trudno mi wyrazić słowami, czym są dla mnie spektakle Jedynej Rewii Drag Queen, ale na pewno czymś więcej niż tylko spektaklami. To temat na osobny artykuł, być może nawet serię wpisów, bo zdecydowanie za mało miejsca poświęciłam tutaj sztuce dragu, a jest to jedna z moich ukochanych form sztuki scenicznej. Dość powiedzieć, że tak niekomfortowo czułam się z faktem nieobejrzenia poprzedniej odsłony rewii, że odkąd tylko usłyszałam o premierze tej najnowszej, już zaczęłam kombinować jak tu zobaczyć chociaż jeden spektakl. Na premierę co prawda nie dotarłam, ale miałam przyjemność obejrzeć próbę generalną dzień wcześniej. Krótko mogę to podsumować tak: jeśli próba wypadła tak fantastycznie, to ja o dalsze spektakle jestem absolutnie spokojna.

Zanim po raz pierwszy zobaczyłam spektakle Jedynej Rewii Drag Queen w Polsce, w mojej osobistej klasyfikacji kabaret (czy też teatr) rewiowy stał dużo niżej niż ten literacki, choć to właśnie rewia tworzy ten niepowtarzalny klimat scenicznego blichtru, który przyciągał tłumy widzów do międzywojennych teatrów z tego typu repertuarem.

Ta współczesna rewia, w wykonaniu drag queens oraz ich utalentowanych kolegów i koleżanek, daje posmak takiej scenicznej, gęstej od emocji atmosfery, pełnej tajemnic, które są jak rękawiczka burleskowej artystki: niby po zdjęciu odsłaniają element układanki, ale nigdy nie zdradzają całego sekretu.

Sztuka scenicza w dużej części opiera się na niedomówieniu: wszyscy wiedzą, że za sceną są kulisy i kostiumy zostają odwieszone na wieszaki, ale widz woli jednak przez moment uwierzyć w prawdę sceny. Przynajmniej ja wolę, choć kulisy teatralne i wszystkie smaczki sztuki sceniczej zza sceny bardzo lubię.

Teatralne Las Vegas

Wyobraźcie sobie połączenie dopracowanych choreografii prezentowanych przez być może podejrzanie postawne, ale zwinne panie, burleski, tańca brzucha oraz iluzji z pięknymi kostiumami, błyszczącymi brokatem i kryształkami… Niewiele więcej trzeba, by przenieść się myślami do rewiowego Las Vegas. Konkretnie do Drag Queens Casino, bo taki napis zobaczyliśmy nad sceną. A przecież jest jeszcze prawdziwa gra w Bingo! I to z nagrodami. Grę prowadziła Papina McQueen, a ja grałam w bingo po raz pierwszy. Ciekawe doświadczenie.

Sporo było w tej rewii pierwszych razów: nowe numery (opracowane z choreografką i reżyserką), nowe stroje (szyte na miarę), nowa scena (główna scena w Teatrze Nowym Proxima). Pierwszy raz kostiumy zostały właściwie w całości uszyte specjalnie na tę rewię, zresztą przez jedną z jej gwiazd, Lucy D’Arc. Po raz pierwszy zobaczyłam na scenie Kiki Surprise, Zuzannę Star, Babsi Bonèr i Katherine Tylor, zachwycającą węgierską drag queen, która była gościem specjalnym. Wszystkie idealnie wpasowały się w estetykę rewii. Dla Babsi był to udany debiut sceniczny. Pierwszy raz zostałam także oczarowana burleską na żywo w wykonaniu Veren de Heddge.

Skoro już zaczęłam wspominać konkretne osoby, przejdę może do moich ulubionych fragmentów z tego spektaklu (tak, już takie mam, choć widziałam go dopiero jeden raz). Z ogromną ciekawością wypatruję za każdym razem rewiowych wyjść Papiny McQueen, bo jest to drag queen, którą śledzę na polskiej scenie najdłużej. I jak już pisałam w innym tekście, z przyjemnością patrzę na jej rozwój. Czy też jego, bo pamiętajmy, że za każdą dragową personą kryje się jej twórca, w tym przypadku Paweł Rupala.

Kilka migawek

Z Viva Las Vegas szczególnie zapadł mi w pamięć występ z żyrandolem, bo tylko mogę sobie wyobrazić, jak trudno jest zrobić lip sync i ruch sceniczny z tak pokaźnym elementem kostiumu na głowie. Poza tym wyglądało to naprawdę fantazyjnie (i jakby luksusowo ;)).

Druga migawka z Papiną McQueen, która szczególnie przemówiła do mojej estetyki, to numer do utworu Chcę wygrać i już z musicalu Lata dwudzieste… lata trzydzieste… Jeszcze dzień wcześniej, słuchając piosenek z tego musicalu, pomyślałam, że właśnie ten utwór idealnie wpasowałby się w tematykę nowej rewii. Za to Papina w długiej, ciemnej sukni, idealnie wpasowałaby się w nastrój lat 20. Był to bardzo ładny i klimatyczny obrazek.

Obrazek ten uzupełniali tancerze, Mateusz Miela i Daniel Szewczyk. Obaj panowie znakomicie wpisują się w spektakl, stanowią jego integralną część. Cieszy mnie, że nie są traktowani jedynie jako tło. Trudno byłoby bez ich obecności uzyskać tę samą lekkość i spójność spektaklu. A jeśli czegoś szczególnie miałabym zazdrościć artystom tej rewii, to chyba łatwości, z jaką z Daniel Szewczyk prześlizguje się po scenie w tańcu na obcasach. Myślę, że nigdy nie miałam na nogach takiego obuwia, a już na pewno nie byłabym w stanie zrobić w takich butach jednego prostego kroku. Na marginesie, mężczyźni na obcasach to niesamowite zjawisko. Nie tylko ci w pełnym dragu – szpilki założone do garnitury wyglądają wspaniale! Po raz pierwszy zetknęłam się z męską stopą w damskim obuwiu przy okazji materiałów promocyjnych recitalu Królowa Nocy Janusza Radka, a było to dawno, dawno temu. I proszę, jaki ładny piruet wykonały moje zainteresowania sceniczne.

Lucy D’Arc tworzy wizerunek kobiety eleganckiej, dobrze ubranej i być może nieco zbyt postawnej, ale w sposób iście królewski. Jest mistrzynią wyciskania maksimum efektu z minimum ekspresji. W jej interpretacji scenicznej Powrócisz tu równocześnie zachwyca i bawi do łez. Naprawdę popłakałam się ze śmiechu.

Lucy zgrabnie uzupełniła też swoją obecnością występ Nadiry, która po raz kolejny rozpalała wyobraźnię tańcem brzucha. I choć Nadirę uwielbiam za jej szeroki uśmiech i pewność siebie, którą mogłaby obdzielić całą salę, w duecie z Lucy D’Arc uwielbiam ją dwa razy bardziej.

Zawsze czekam też na pokaz iluzji w wykonaniu Victora Febo, który stał się już stałym punktem rewii. Podoba mi się połączenie sztuki iluzji z komediowym komentarzem lub małą formą narracyjną, które proponuje nam iluzjonista. Victor zręcznie operuje nie tylko rekwizytami, ale i nastrojem, wciągając widzów w swoje numery. Czasem dosłownie, ku uciesze pozostałych.

Dużym pozytywnym zaskoczeniem był dla mnie pokaz burleski w wykonaniu Veren de Heddge, który widziałam po praz pierwszy na żywo. Moją uwagę przykuł zwłaszcza klimatyczny, może nawet nieco mroczny, numer z ogniem. Płomień muskający skórę robi wrażenie! Poza tym Veren jest przepiękna i obserwowowanie jej na scenie to prawdziwa estetyczna przyjemność.

Czas na podsumowanie

Co prawda na własnej stronie nikt nie narzuca mi ograniczeń co do długości tekstu, ale już i tak ma on niemal 1/4 arkusza wydawniczego. Piszę go od kilku dni i wciąż mam ochotę coś jeszcze dorzucić, więc sama narzucam sobie deadline i pozostawiam Wam resztę do zweryfikowania osobiście, najlepiej z teatralnego fotela przy najbliższej sposobności.

Z ogromną satysfakcją obserwuję rozwój rewiowych spektakli pod kątem spójności narracyjnej i stylistycznej. Choć całość składa się z osobnych małych form scenicznych (to w końcu jedno z założeń formy rewiowej) dzięki wspólnym wyjściom, detalom w scenografii i ogólnemu klimatowi rozrywki w starym stylu, spektakl jest przemyślany i przyjemny w obiorze. Zapewne spora w tym zasługa reżyserki, Katarzyny Kleszcz. Nie zabrakło też chwili wzruszenia, gdy w finale rewii Oskar Fusek z Fundacji Kultura dla Tolerancji, producenta rewii, wspomniał zmarłego Henryka Pasiuta, twórcę krakowskich rewii drag queen.

Stylistyka Las Vegas, przynajmniej ta kojarzona powszechnie, nie jest moją ulubioną. Co innego, kiedy biorą ją na warsztat artyści z Jedynej Rewii Drag Queen w Polsce. Sztuka dragu sprawia, że nagle wszystko, co w innym kontekście nie do końca by mi pasowało, staje się wyjątkowe. Drag staje się kontekstem, konwencją, która przekuta na formę sceniczną potrafi szczerze zachwycić.

Najbliższe spektakle rewii Viva Las Vegas już we wrześniu, więc zarezerwujcie czas i biegnijcie po bilety:
https://www.kupbilecik.pl/baza/6599/Jedyna+Rewia+Drag+Queen/.

VIVA LAS VEGAS

Reżyseria i choreografia: Katarzyna Kleszcz

Asystent choreografa: Joanna Czarnecka
Asystent reżysera: Paweł Rupala
Kostiumy: Piotr Fijałkowski
Reżyseria świata: Wojciech Kiwacz
Projekcje: Olga Dymitrowska
Peruki: Magdalena Dudzik
Plakat: Łukasz Błażejewski
Produkcja: Fundacja Kultura dla Tolerancji

OBSADA:
Papina McQueen
Lucy d’Arc
Zuzanna Star
Babsi Bonèr
Kiki Surprise
Katherine Taylor (Węgry) – gość specjalny
Nadira – taniec brzucha
Veren de Heddge – burlesque
Victor Febo – iluzja
Daniel Szewczyk – tancerz
Mateusz Miela – tancerz

Post Scriptum:
Dla mnie to wyjątkowa odsłona rewii także z powodu projektu, który miałam okazję wykonać z okazji nowego spektaklu. Zrobiłam jedenaście kartek pop up inspirowanych tematem rewii, w formie rozkładanych kart do gry, prezentujących całą obsadę spektaklu. Każda kartka na froncie prezentuje jednego artystę. Więcej o tym projekcie przeczytacie w poświęconym mu tekście na mojej stronie: https://nawiasotwarty.pl/kartki-inspirowane-spektaklem-viva-las-vegas/.

Niedościgniona złodziejka serc polskiej sceny. Kora. Boska w Teatrze Nowym Proxima.

Obejrzane 29.06.2022 w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie.

Fragment imponującej ściany plakatów z Teatru Nowego Proxima.

Moja wiedza o życiu Kory jest znikoma. Wiem, że nazywała się Olga Jackowska, że była głosem Maanamu, sędziowała w popularnym muzycznym show, malowała figurki Maryjek, a jej piosenka, Zabawa w chowanego, użyczyła tytułu trudnemu dokumentowi Tomasza Sekielskiego. Wiem też, że odeszła, walcząc z rakiem, zbyt wcześnie. I tyle wystarczyło mi, by wejść w świat wykreowany głosem i charyzmą Katarzyny Chlebny, wcielającej się w Korę w autorskim spektaklu, Kora. Boska. Bo utworami Kory opowiedziała nie tylko o tej artystce, ale i o współczesnej kobiecie.

W poczekalni wyobraźni

Bardzo długo nie widziałam teatru na żywo. I choć chwilę wcześniej wróciłam na spektakl Papiny McQueen (Paweł Rupala), My Way, My Dream My Life – Moje Marzenie (który uwielbiam i bardzo polecam!), to zobaczenie Kora.Boska było jak powrót do domu. Jest to też pierwszy tekst pospektaklowy, z którym wracam na stronę. Mam nadzieję, że szybko nadrobię kolejne!

Oto stajemy z Korą w zawieszeniu między bramami piekielnymi i niebieskimi, w poczekalni bezczasu, wypełnionej na swój sposób uroczą trójcą Maryjek: Matki Boskiej Częstochowskiej, reprezentującej Wiarę; Matki Boskiej Fatimskiej, uosabiającej Nadzieję oraz Matki Boskiej z Guadalupe, będącej wcieleniem Miłości. To właśnie te trzy uosobienia cnót boskich nadają spektaklowi rytm.

Te Trzy

Zatrzymam się dłużej przy tych postaciach, bo zasługują na co najmniej pokaźny akapit. Wiele słyszałam o kontrowersjach wokół tego spektaklu i jako osoba, która na scenie jest w stanie zrozumieć wszystko, jeśli jest dobrze uzasadnione kontekstem, nie rozumiem skali tych kontrowersji i wynikających z nich konsekwencji (obcięcie dotacji dla teatru).

Patrząc w ten sposób, czy nie znajdziemy nic kontrowersyjnego w tej przaśnej, ludowej, popularnej religijności, która produkuje kolejne wcielenia Maryjek, każde traktując niemal jak osobną świętą? Gdybyśmy potraktowali ten wątek religijny jak punkt wyjścia do dyskusji o sytuacji kobiet w społeczeństwie, moglibyśmy uzyskać wiele cennych przemyśleń, niezależnie od wyznawanej wiary (lub jej braku). I myślę, że między innymi taką funkcję spełniają Trzy Maryjki w tym spektaklu. Z miejsca poczułam do nich ogromną sympatię. Nawet do marudnej Częstochowskiej.

Matka Boska Częstochowska, grana przez Piotra Siekluckiego, jest groteskową, naburmuszoną, ale wielbiącą system (jaki by nie był) Matką Polką. Nie brak jej w tym wszystkim trudnego uroku, czasem chciałoby się ją wręcz przytulić i pocieszyć. Wiara jest jej orężem, choć chyba brak jej czasem wiary we własne siły.

Matka Boska Fatimska to będzie chyba moje ulubione wcielenie sceniczne Pawła Rupali: bardzo delikatne, subtelne, czyste, w znaczeniu utrzymywania temperamentu postaci. Ta Maryjka jest pełna Nadziei, która składa obietnice i nie ze wszystkich się wywiązuje. Jest to postać współczująca i empatyczna

Matka Boska z Guadalupe, czyli Łukasz Błażejewski, jest zdecydowanie najweselszą z Maryjek. Nic dziwnego, w końcu uosabia Miłość: wolną, dziką, nieokiełznaną. Czasem bolesną. Miłość w pełnym wymiarze.

Te wszystkie cechy znakomicie oddane są w ruchu scenicznym i kostiumach. Piotr Sieklucki niemal tonie w obszernych, strojnych szatach, by w pewnym momencie z impetem się z nich uwolnić, jakby zrzucał z siebie wszystkie ciężary świata.

Paweł Rupala płynie nad powierzchnią w eleganckim, błękitno-białym, powłóczystym stroju wykonując senne akrobacje nad sceną. Wiedziałam, że Paweł potrafi nadać swoim postaciom charakter samym tańcem, ale nie, że potrafi być w tym tak delikatny. Zauroczyły mnie te oniryczne, pełne lekkości sceny, także czysto wizualnie.

Łukasz Błażejewski tańczy i skacze, poruszając elementami swojego indiańskiego stroju i wywołując już samym ruchem skrajne emocje, między którymi miota się jego postać w różnych momentach spektaklu. 

Kora

No i jest wreszcie Kora, zagrana w niezwykły, porywający sposób przez Kasię Chlebny. Kasia w czarnym czepku i okularach do złudzenia przypomina Korę. A to, co wyczynia z głosem, śpiewając jej utwory, jest niewyobrażalne. Warto zobaczyć ten spektakl już tylko dla samych interpretacji. Piosenki osadzone w kontekście spektaklu, z zarysowaną biograficzną linią fabularną, nawet te dobrze znane, zaczynają opowiadać historię kobiety, jej życia, jej relacji z matką, jej sztuki i choroby, jej wiary, nadziei i miłości.

Kora wychodzi z plakatów, okładek i ekranu telewizora, wyciągając do nas dłoń. Dużo w tej biografii trudnych wątków, ale rozładowanych czarnym humorem i mrugnięciem w stronę widza oraz fantastyczną warstwą muzyczną (sprawdźcie bisy ze spektaklu, kilka nagrań krąży w sieci).

W czasie tego jednego spektaklu doświadczyłam tylu emocji, że chyba przeszłam przyspieszone katharsis. Określiłabym to byciem na pospektaklowym haju. I przyznaję, że bardzo mi tego uczucia brakowało. Takich wrażeń doświadcza się tylko na dobrych, mocnych spektaklach, oglądanych w teatrze na żywo. Dym, światła, muzyka, ruch sceniczny, wszystko to przenosi widza w baśniowy świat, zawieszony między orbitami.

Mogłabym pisać o tym spektaklu jeszcze długo, ale już przekroczyłam stronę w edytorze i nie chciałabym rozwadniać tych kilku myśli. Skończę więc tutaj, zostawiając Wam serdeczne polecenie zweryfikowania tych wszystkich ochów i achów na własną rękę, przy najbliższej okazji. Kora.Boska zaiste jest boska. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości.

O SPEKTAKLU:
KORA. BOSKA
Scenariusz i Reżyseria: Katarzyna Chlebny
Obsada:
Katarzyna Chlebny – Kora

Piotr Sieklucki – Matka Boska Częstochowska

Paweł Rupala – Matka Boska Fatimska

Łukasz Błażejewski – Matka Boska z Guadalupe

Scenografia i kostiumy: Łukasz Błażejewski

Aranże: Paweł Harańczyk

Ruch sceniczny: Karol Miękina

Charakteryzacja: Artur Świetny


Informacje na stronie Teatru Nowego Proxima: https://teatrnowy.com.pl/repertoire/kora-boska/

Wędrówka ze Stachurą. „Nie Brookliński Most” w Teatrze Szczęście

Obejrzane 15.02.2019 r. o 18:00 w Teatrze Szczęście.

15 lutego w Teatrze Szczęście miałam ogromną przyjemność obejrzeć spektakl muzyczny w wykonaniu Jacka Wojciechowskiego, Wiesława Murzańskiego (kontrabas, wiolonczela) i Jerzego Kluzowicza (pianino), „Nie Brookliński Most”, oparty na utworach Edwarda Stachury.

Jak to u Stachury bywa, przeplatają się w nim słodko-gorzkie opowiastki o chwilach uchwyconych w codzienności. Dobre teksty, świetne wykonanie i muzyka na żywo to elementy, które złożyły się na artystyczny pejzaż, zbudowany z emocji.

Chociaż „Nie Brookliński Most” miał swoją premierę kilka dekad temu, jest spektaklem ponadczasowym i uniwersalnym, bo opowiada o wędrówce człowieka przez życie. A przecież każdy z nas kimś jest, skądś pochodzi i zmierza w jakimś kierunku. „Wędrówką życie jest człowieka” – pisał Stachura, dodając w innym tekście: „Dla wszystkich starczy miejsca pod wielkim dachem nieba”.

O tym właśnie opowiada Jacek Wojciechowski, układając mozaikę widoków z drogi, przemyśleń z pracowni artysty i jego osobistych przeżyć. Piosenki przeplatają się z krótkimi monologami a całość sprawia wrażenie a to śledzenia artysty przez dziurkę od klucza, a to wchodzenia z nim w niemal przyjacielską relację. Oto przed nami człowiek, jego problemy i jego radości, z którymi można się utożsamiać.

Wcześniej nie do końca zastanawiałam się nad tym, czy mam jakieś swoje ulubione utwory z repertuary Stachury. Traktowałam je jak piosenki w różnych wykonaniach, których po prostu lubiłam posłuchać. Forma spektaklu pokazała mi, że Stachura wychodzi daleko poza interpretację, choć oczywiście jest ona ważna w odbiorze dzieła. Niemniej jednak zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę porusza mnie tekst. To wspaniałe, że „Nie Brookliński Most” daje wybrzmieć w pełni tekstom Stachury. Kameralna forma przedstawienia jest dla tej twórczości idealna. I są oczywiście piosenki z tekstami, które kochałam już wcześniej: „Z nim będziesz szczęśliwsza” czy „Życie to nie teatr”. W „Nie Brooklińskim Moście” usłyszałam je na nowo i naprawdę mnie zachwyciły te wiersze ubrane w muzykę, czasem liryczne, czasem surowe. Szczególne wrażenie wywarły na mnie „Piosenka dla Potęgowej” oraz „Zabraknie ci psa i”, dwie zupełnie różne, a jednak bliźniaczo urokliwe ballady o włóczędze.

Lubię duże, czasem dziwne, albo i groteskowe w formie spektakle, jednak istnieją takie treści, które do pełnego uwydatnienia potrzebują prostych form. Twórczość Stachury zdecydowanie najlepiej brzmi z kameralną muzyką na żywo, w pięknych aranżacjach i w wykonaniu kogoś, kto tę twórczość po prostu czuje. Jacek Wojciechowski nie tylko czuje atmosferę tych tekstów, ale potrafi je także pięknie opowiedzieć swoimi interpretacjami. To był jeden z takich koncertów, po których jako widz czułam się spełniona i pełna optymizmu.