Teatromania postępująca. Część V, czyli miejsce do kochania

Teatromania

Nad moim rokiem 2016 wisi jakieś tajemnicze fatum. „Los, przeznaczenie”, jak by to powiedziała Hermenegilda Kociubińska. Chociaż wydarzyło się tego roku także wiele dobrego, pełno w nim małych tragedyjek, niezauważalnych dla szerszego grona, dla mnie całkiem pokaźnych. A wśród nich dwa poważne rozstania:  z Kinoteatrem Wrzos, który już niebawem przejdzie do wieczności, i z Rotundą, na pewno na ładnych parę lat. Oba te miejsca są mi bardzo bliskie i już odczuwam ich brak. A gdzie w tym wszystkim teatr?

OlŚnienie

Nic nie jest w stanie zastąpić tych miejsc w moim życiu, bo są z nimi związane momenty, które były dla mnie punktami zwrotnymi. Jednak mam wrażenie, że może ten mój „los, przeznaczenie” postanowił mi jakoś zrekompensować braki. Otóż dzisiaj uświadomiłam sobie, że przecież mam takie miejsce, do którego chętnie wracam. I właśnie rozpoczynam swój kolejny sezon teatralny w Teatrze Starym.

Nie potrafię nawet ubrać w słowa tego, jak bardzo czekałam na pierwszy spektakl, w którym będę mogła wziąć  udział po przerwie wakacyjnej. Niestety, ze względu na problemy zdrowotne, musiałam zrezygnować z wrześniowego spotkania ze sceną, ale niecierpliwie czekałam na październik. To musi być miłość.

Honey, I’m home!

Wspaniale będzie otworzyć te drzwi, przy Jagiellońskiej, i z uśmiechem przywitać się z panią kasjerką. Miłą, trzeba dodać, bo nie jest to teraz takie oczywiste. Cudownie będzie odebrać bilety na Do Damaszku. (Wspominałam już, że lubię wracać na niektóre sztuki wielokrotnie? Na tę idę po raz drugi. Co nieco na jej temat przeczytać możecie w artykule Idol w trzech osobach. ) A najlepiej będzie usiąść wreszcie w pierwszym rzędzie i czekać na trzeci dzwonek, po którym zgasną światła na widowni, a scena rozpali się błyskiem reflektorów.

Taka miłość, w sam raz

Tamte miejsca znałam od podszewki. Widziałam scenę, kulisy, piwnice, magazyny, ciało, duszę i serce tych miejsc (a i tak nadal skrywają wiele tajemnic). Z Teatrem Starym jesteśmy na razie na etapie fascynacji, ale kto wie, jak to się dalej potoczy. Na pewno jest to miejsce do kochania, nawet jeśli dla mnie pozostanie niedostępne pod wieloma względami. Teatrze, spędźmy ten sezon razem!

 

Pisane 11 października 2016 r.

Teatromania postępująca. Część IV, czyli teatr na ekranie

Teatromania

Czekałam na serial Artyści, odkąd dowiedziałam o jego realizacji. Nie dość, że scenariusz napisał Paweł Demirski a za reżyserię odpowiada Monika Strzępka, to obsada jest jak ze snu teatromaniaka. Bardzo żałowałam, że nie mogłam być na pokazie pierwszego odcinka w Teatrze Starym. Na szczęście wczoraj, 2 września, miała miejsce premiera telewizyjna. Dawno tak na nic nie czekałam. Oczekiwania zostały wynagrodzone – serial jest wspaniały, pod każdym względem, ale dzięki obsadzie czułam się niemal tak, jakbym siedziała na teatralnej widowni.

Marcin Czarnik, Krzysztof Dracz, Michał Majnicz, Adam Nawojczyk, Marta Ojrzyński, Dorota Segda… Warto oglądać nawet tylko dla tych aktorów. Znam ich z ról teatralnych w Teatrze Starym i widzę, że grają w taki sposób, jakby te serialowe były dla nich uszyte na miarę. Co nie powinno dziwić, zważywszy na to, kto jest autorem scenariusza i mistrzem reżyserskiej ceremonii. Chętnie poznaję także postacie grane przez innych wspaniałych. Na pewno zapamiętam postać portiera granego przez Edwarda Linde-Lubaszenko.

Chętnie wyławiam z propozycji telewizyjnych fabuły opowiadające o trupach teatralnych (choć nie tak dosłownie, jak pierwsze sceny Artystów).  W moim przypadku zaczęło się od poszukiwań filmów o świecie kabaretu i część z tych fabuł dotyczy zjawisk artystycznych z pogranicza teatru, kabaretu i szerzej pojętej sztuki estradowej. O teatrze od kulis mówi na przykład znakomity film Garderobiany, który znam w wersji z 1983 roku (wiem, że powstała też druga wersja, z Anthonym Hopkinsem w roli trudnego aktora). Król Lear wystawiany w wojennych czasach staje się pretekstem do opowieści o dwóch mężczyznach, którzy całe swoje życie związali z teatrem. Scenariusz oparto na sztuce teatralnej  Ronalda Harwooda.  Bardzo lubię też francuski film, Paris 36, którego akcja dzieje się w paryskim teatrzyku rewiowym, również w czasach wojennych.

Wiem, że jakiś czas temu powstał serial o podobnej tematyce. Jego fabuła skupiała się wokół życia aktorek  w tytułowej Garderobie Damskiej. Twórczyni serii, Joanna Szczepkowska, nazywała odcinki miniaturami, celowo nie używając w opisie słowa serial. Bardzo chciałabym go obejrzeć, ale dotąd nie udało mi się na niego trafić.

Jednak  w tak złożony sposób o współczesnym teatrze na ekranie nie opowiadał jeszcze nikt. W artystach poznajemy cały personel teatralny. Nie tylko zespół artystyczny, ale także portiera, technicznych, panią sprzątaczkę (Ewa Dałkowska). I bardzo szybko biegającą księgową.

Chyba nie potrafię znaleźć żadnego słabego punktu w tym serialu. Każdy, kto kocha teatr, obejrzałby go z przyjemnością, nawet gdyby zdarzyłyby się w nim jakieś potknięcia. Ale nawet czołówka jest piękna. Premierowy odcinek obejrzałam w zachwycie od pierwszych do ostatnich scen.

Nie jest łatwo przełożyć język teatru na język ekranu, obojętne, czy szklanego, czy srebrnego. To jednak zupełnie różne środki przekazu, co można zaobserwować w sposobie gry aktorów grywających zarówno na scenie, jak i w filmie. A jednak twórcom Artystów udało się to bezbłędnie, prawdopodobnie dlatego, że wszyscy w jakimś stopniu związali swoje życie z teatrem. Poza tym jest to naprawdę znakomity serial. Miłośnicy tej formy  telewizyjnej będą usatysfakcjonowani. Teatr wyciąga do nas dłonie prosto z ekranu. Dajcie się wciągnąć.

TRAILER ARTYSTÓW

Problemy z Przybyszewskim

Stanisław Przybyszewski, zdjęcie w domenie publicznej (źródło: pl.wikipedia.org)
Stanisław Przybyszewski, zdjęcie w domenie publicznej (źródło: pl.wikipedia.org)

Pod koniec XIX wieku Stanisław Przybyszewski rozruszał niemrawe środowisko artystyczne Krakowa, pomagając mu wkroczyć w twórczy okres Młodej Polski. Jest to jego niewątpliwa zasługa i z tym nie polemizuję. Stach był znakomitym animatorem i inspirującą osobowością. Mam jednak problem z Przybyszewskim-artystą i Przybyszewskim-człowiekiem. Kiedyś nawet napisałam o tym tekst pod tytułem Nie lubię Przybyszewskiego.

I to jest właśnie ten problem. Kiedy już, już wydaje mi się, że mogłabym poczuć do tego pisarza sympatię, trafiam na kolejny fakt z jego życia, lub zdanie w jego dziele, które na nowo mnie zniechęca. Ale coś jednak mnie do niego ciągnie, coś mnie ku niemu pcha i skłania do szukania nowych informacji.

Próbowałam czytać jego powieść, Synowie Ziemi. Nie dałam rady. Nie przez język tego utworu, tylko przez jego pyszałkowatą treść. A przecież zdarzało mi się czytać dużo gorsze rzeczy. I równie egzaltowane, które mi się podobały. Czemu akurat te działają na mnie ta odstręczająco? Mogę jedynie podejrzewać, że przez moje głębokie zainteresowanie Boyem-Żeleńskim i jego epoką czuję z tamtymi czasami jakąś emocjonalną więź i nie podoba mi się sposób, w jaki pan Przybyszewski traktuje swoje otoczenie.

Zaopatrzyłam się w miniaturkę Confiteor. Synagoga szatana, która zawiera przekrój przez twórczość tego autora, a także fragmenty jego listów i kilku opracowań na jego temat. Książeczka jest niewielka, ale robiłam do niej kilka podejść. W końcu udało mi się ją przeczytać. I zauważyłam kilka ciekawych rzeczy.

Listy pisane do narzeczonej (późniejszej żony, Dagny) są utrzymane w podobnej stylistyce, co inspirowane jej osobą poematy. Równie egzaltowane są listy do kochanki, Kasprowiczowej (późniejszej drugiej żony). Ta miłosna korespondencja ma w sobie wiele ze stylistyki pisarstwa Przybysza. O ile w liście ogniste słowa i wielokrotnie powtarzane wyznania można usprawiedliwić ich osobistym, miłosnym i prywatnym charakterem, o tyle przenoszenie tych gorących uczuć do literatury w skali niemal 1:1 niekoniecznie wypada korzystnie. Porównajcie sami. W liście do Dagny, tuż przed ślubem, Stach pisze:

„Moja Ducho
Nigdy nie odczuwałem takiej szalonej, rozpacznej tęsknoty za Tobą jak dzisiaj. […]
W Tobie, przez Ciebie jestem – wszystko zawdzięczam Tobie, bez Ciebie jestem niczym, Ty jesteś moim początkiem, Ty jesteś moim końcem moim groźnym błyskiem chmur, i moim kosmicznym praogniem, i wszystkim, wszystkim!”

Tak pisał do niej i o niej zakochany na zabój Stach. Brzmi obiecująco? Może w liście. Poniżej cytat z poematu Hymn do tęsknoty z cyklu Wigilii.

„A teraz widzę Cię!
Wokół Twej głowy wieniec tysiąca nagich błyskawic, burze lat tysiąca rozszarpały Twoje włosy i cała wieczność szczęścia i rozpaczy ludzkiej wściekłym orkanem rozszalała w Twym sercu. Płyniesz na tęczach obłąkanych mocy, a wola Twa gdyby otchłań kipiących sił.”

Nawet bez jego ciągłych deklaracji można zauważyć wyraźną inspirację osobą Dagny. I byłoby to coś pięknego (może nawet w pewien przewrotny sposób było), gdyby nie fakty. A fakty były następujące: Stach poznał Dagny w 1893 roku i to wtedy napisał cytowane przeze mnie słowa. Zakochał się od pierwszego wejrzenia, z wzajemnością. I choć oboje byli wtedy z kimś związani, wkrótce się pobrali. Różniło ich to, że Dagny poprzednią znajomość zerwała, a Stach nie umiał tego zrobić. Jego poprzednia, wieloletnia kochanka czekała z trójką dzieci, aż on raczy się ustatkować. No cóż, zrobił to z inną kobietą, poprzedniej nie raczył powiadomić, po prostu uznał związek za niebyły i uciekł od tej sytuacji. Na unikaniu problemów znał się świetnie. Marta Foerder źle to zniosła i kilka lat później popełniła samobójstwo.

Związek z Dagny był dość szczęśliwy, szalony i pełen wielkich uczuć. Natomiast zakończył się znów w sposób typowy dla Stacha. Zamiast się przyznać do nowego romansu z Jadwigą Kasprowiczową, po prostu odsuwał się od Dagny, podsuwając ją swoim kolegom artystom. Zdaje się, że zamordowanie Dagny przez Emeryka w samą porę spadło Stachowi jak z nieba. Na korzyść Przybysza trzeba przyznać, że z Jadwigą pozostał już do końca życia. Świństwem były natomiast próby wyczyszczenia historii jego twórczości z inspiracji Dagny, a podejmował je co jakiś czas, zaprzeczając swoim wcześniejszym słowom, jakoby całą swoją najlepszą twórczość zawdzięczał znajomości z Duchą.

Żeby nie było: nie wybielam pozostałych uczestników tych historii. Nie podoba mi się zachowanie Stacha, nie ze względu na aspekt seksualny, tylko etyczny. Tak, zdradzali wszyscy, upadali wszyscy, wszyscy pili i robili miliony głupstw i wszyscy (czy większość) mieli zadatek na egocentryków. Ale Stach był wybitnym egocentrykiem, a właściwie egoistą, może i serdecznym w bezpośrednich kontaktach, ale pozwalającym sobie na beztroskę, która raniła bliskich mu ludzi. Bez skrupułów kłamał i naginał rzeczywistość. I chyba źle pojmował znaczenie słowa szczerość w życiu prywatnym. Jego „genialność” literacka wynikała po części z potrzeb epoki, szukającej nowych ścieżek w sztuce, po części z tego wybujałego egocentryzmu. A ponadto jego miłość była przede wszystkim mocno egoistyczna.

I tak właśnie odbieram twórczość Stanisława Przybyszewskiego. Poprzez jego wybujały egoizm, skłonność do kręcenia, do kłamstwa i do manipulacji. Zaryzykowałabym także diagnozę jakichś poważnych zaburzeń psychicznych, ze względu na ciągłe wahania nastroju. A przy tym wszystkim ta urocza osobowość, ten zaraźliwy żar działania, o którym wspominają pamiętnikarze, szczególnie Boy-Żeleński. Duża dwoistość natury, rozdwojenie wręcz.

Myślę, że skoro wreszcie przebrnęłam przez tę niewielką antologię tekstów Przybysza, wkrótce podejmę próbę przeczytania którejś z jego powieści, lub dramatu. Być może nawet poezji. Cały czas liczę na to, że w jakiś sposób zmienię swoje zdanie o nim. Może kiedyś się uda. Chciałabym. Na razie mój problem pozostaje nierozwiązany.