Konstrukcja prosta i nieskomplikowana. Nie-Boska komedia. Wszystko powiem Bogu [recenzja]

Obejrzane 2 czerwca 2016 roku.

nie-boskakomedia.wszystkopowiembogu!

„Świat jest konstrukcją prostą i nieskomplikowaną” – powtarzają bohaterowie Nie-Boskiej komedii. Wszystko powiem Bogu Teatru Starego. Przewrotna ta prostota świata Strzępki i Demirskiego. Piekielnie przewrotna. Przejawia się głównie w wydestylowanych poglądach przedstawicieli różnych klas społecznych. Takich do bólu polskich cechach narodowej malkontencji.

Autorzy rozliczają nas z przeszłością, teraźniejszością, a być może i przyszłością, przy pomocy pozbawionej patosu parodii mitów polskości. Miałam wrażenie, że śledzę rozwój sarmackich resentymentów na przestrzeni wieków. Była to podróż w czasie, oferta last minute do piekiełka prawdziwych Polaków, cokolwiek miałoby to znaczyć.

Ale skoro jesteśmy już przy podróżowaniu w rejonach podziemnych, wejdźmy głębiej w te piekielne kręgi. Scenografia nie pozostawiała wątpliwości – oglądaliśmy kwiatki… tzn. drzewa, od spodu. Konkretnie od korzeni. Bo też i o korzenie polskiej natury tam szło najbardziej.

Weszliśmy więc, siedząc na widowni, w senną marę Nie-Boskiej, prosto do piekła, jak bohater Alighieriego zanurzając się w kolejne jego kręgi. Nie pokuszę się o ich gradację, bo żaden ze mnie Dante, ale co najmniej dziewięć tych piekiełek potrafię wskazać w przestrzeni sztuki Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego.

Piekiełko szlachetczyzny

Zakorzenione w umysłach szlachciców przekonanie o władzy nadanej przez Boga nie powstrzymywało działań przeczących tego typu powiązaniom. Niewielu było szlachetnie urodzonych o kryształowej osobowości.

Na pewno nie hrabia Henryk / Zygmunt Krasiński, zagrany równocześnie (i ku swemu niezadowoleniu) przez ludzi o TAKICH nazwiskach (wspaniałych): Małgorzatę Hajewską-Krzysztofik i Marcina Czarnika. Wiara w przekonania przodków nie powstrzymała upadku klasy wyższej. Ani przegrywania kolejnych walk wewnętrznych między dwoma Henrykami. Mydlenie oczu zasadami i posiadanym majątkiem niewiele przyniosło pożytku w konfrontacji z rzeczywistością. Ideały szlacheckie nie zdały egzaminu w starciu z prawdziwym życiem.

Piekiełko naiwności

Podobnie jak naiwne przekonania Barbary Niechcic (świetna Dorota Segda) o stałości raz ustalonego porządku. Uwięziona w klatce własnych marzeń, nigdy nie opuściła stawu ze wodnym kwieciem. Wychowana do życia na salonach, do prowadzenia konwersacji o niczym, nie umiała dyskutować. Jej zdania i opinie były zbudowane w jej idealnym świecie i dla takiego świata przeznaczone. Niemniej jednak w wydaniu spektaklowym była to postać budząca wiele sympatii swą nieporadnością.

Piekiełko antysemityzmu

Papa Wincenty (Adam Nawojczyk) traktował Żydów jak zło konieczne i okazję do kpin. Gardził nimi, ale gardził też własnym synem i całym otoczeniem. Taka natura. Polski gbur. Robotnicy bali się ich, pozostali akceptowali wprawdzie, ale bardziej jako jedną z salonowych rozrywek i kłopotliwego gościa. Rotschild (Szymon Czacki) bawi ich parodią antysemickich ciągotek Henryka (w bardzo charakterystycznym i zabawnym monologu), jednak w tych relacjach zwycięża onieśmielenie i niechęć ze względu na jego bogactwo. Stąd tylko krok do zranionej dumy i nienawiści.

Piekiełko kapitalizmu

Kapitał stal się nowym Bogiem. Pieniądz i władza nadana przez niego w miejsce władzy od Najwyższego, opanował serca i umysły obrotnych fabrykantów i przedsiębiorców, deklasując szlachetnie urodzonych.

Piekiełko komunizmu

Powstanie silnej klasy robotniczej było jak wpychanie stopy w zbyt ciasny but. Przerost ambicji skłaniał klasę pracującą do przejmowania przekonań i zachowań klas wyższych, co wiązało się z wiecznym rozczarowaniem zetknięcia ideału z brukiem rzeczywistości. I zgorzknieniem. Leonard (Radomir Rospondek)i jego córka (Monika Frajczyk), są tego najlepszymi przykładami. Osiągnęli już coś, co miało być spełnieniem marzeń, a okazało się więzieniem codzienności. Równość i sprawiedliwość okazały się mitem. Prawdziwa była tylko rutyną.

Powyższe „piekiełka” są bardzo polskie w swej naturze. Takie bardzo nasze. Jest jednak i kilka takich mocno uniwersalnych.

Piekiełko wojny

Wojna klasowa. Wojna o byt. Wojna o własne zdanie, o konkretne ideały. Wojna nerwów. Wojna płci. Wojna światowa, wojna lokalna. Zimna wojna. W spektaklu zetkniemy się niemal z każdym rodzajem wojny, jaki tylko możemy sobie wyobrazić. I tą bardziej, i mniej metaforyczną.

Diabeł (Michał Majnicz) nie próżnuje. Podsyca i rozpala konflikty. Wzbudza niepewność. Ale i sam wpada we własne sidła i ulega panice.

Wojna jest obecna zawsze. Nie tylko pod konkretnymi datami, choć to one pozostaną jej śladami w historii.

Piekiełko konformizmu

Brak własnego zdania popycha nas w kierunku konkretnych, narzuconych przez społeczeństwo, pewne osoby, lub grupy osób zachowań. Wygodniej jest trwać w podanej na tacy roli. Małgorzata Zawadzka jako Auschwitz Tour zostaje wtłoczona w rolę ofiary. To trudny temat, bo słuszne poniekąd założenia uczczenia pamięci pomordowanych, przesłaniają nieco postrzeganie Żydów jako żywej, istniejącej kultury, z bogatymi tradycjami.

Postać Moniki Frajczyk godzi się na pracę, której nie znosi, bo tak sobie wyobraził jej życie ojciec. Henryk jest nieszczęśliwy, próbując sprostać wygórowanym ambicjom ojca.

Tylko Orcio (Juliusz Chrząstowski) zdaje się przeć pod prąd, nic sobie nie robiąc ze swojego kalectwa i „Widzieć rzeczy, jakie są”. Przy okazji „widzi” o wiele więcej, nikt jednak nie słucha jego przepowiedni.

Piekiełko zdrady

Jedyny wątek damsko-męski osadzony jest silnie w motywie zdrady. I braku umiejętności rozwiązania problemu. Henryk unika rozmowy, aż do granic wytrzymałości. Kłamie i oszukuje. Żona (Anna Radwan) oszukuje i okłamuje siebie, próbując go tłumaczyć. Dziewica / Melancholia (Marta Nieradkiewicz i Dorota Pomykała) kusi, nie zważając na konsekwencje.

W każdej z tych konfiguracji brakuje rozmowy.

Piekiełko codzienności

W świecie Nie-Boskiej komedii… wszystko urasta do rangi tragedii. Nawet brak filiżanki do herbaty. Nawet obwieszona porożami ściana. Dramatyzm zwyczajnych czynności jest równie silny jak ten związany z wybuchem wojny. Na koniec i tak zostajemy z kluczami, które nie otwierają już żadnych drzwi.

Raj odzyskany

Ale nie wszystko stracone. Nie musimy tracić nadziei, my, którzy w ten świat wchodzimy dobrowolnie. Nie mają jej już bohaterowie sztuki.

Co innego widzowie. My możemy czuć się rozpieszczeni dbałością o szczegóły: światło, scenografię, dopiętą na ostatni guzik dramaturgię. Możemy śmiać się z nieporadności bohaterów, lub z odbicia nas samych w krzywym zwierciadle. Możemy spróbować odpowiedzieć sobie na te wszystkie trudne pytania, kryjące się w poszczególnych scenach. Możemy chłonąć bardzo dobre interpretacje popularnych piosenek, wplecionych w fabułę. Możemy czerpać z energii znakomitych aktorów. Bo Nie-Boska komedia jest po prostu boska.

PS: Wreszcie się udało! Bardzo długo przymierzałam się do obejrzenia tego spektaklu.Zwłaszcza po wysłuchaniu spektaklu w Radiu Kraków. Pierwsze podejście skończyło się u mnie na jednym akcie (siła wyższa), a bilety znikają jak świeże bułeczki. W ogóle mnie to nie dziwi. To będzie jedna z moich ulubionych sztuk Teatru Starego.

O SPEKTAKLU:

NIE-BOSKA KOMEDIA. WSZYSTKO POWIEM BOGU
Premiera: 20.12.2012 r., Teatr Stary im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie, Scena Kameralna,
ul. Starowiślna 21

SCENARIUSZ: Paweł Demirski
REŻYSERIA: Monika Strzępka

DRAMATURGIA: Paweł Demirski

SCENOGRAFIA, KOSTIUMY: Michał Korchowiec

MUZYKA: Jan Suświłło

NAGRANIE MUZYKI: Bogdan Długosz

INSPICJENTKA / SUFLERKA / ASYSTENTKA REŻYSERKI: Hanna Nowak

OBSADA:
AUSCHWITZ TOUR / LĘKI HRABIEGO HENRYKA – Małgorzata Zawadzka
BARBARA NIECHCIC / PROZAC – Dorota Segda
LEONARD / PRZECHRZTA – Radomir Rospondek
ORCIO / LĘKI PORANNE CODZIENNE – Juliusz Chrząstowski
PANKRACY / DIABEŁ – Michał Majnicz
PAPA WINCENTY / ARCYDRAMAT – Adam Nawojczyk
WILK Z WALL STREET / ROTSCHILD –Szymon Czacki
ŻONA / PANKRACY – Anna Radwan
DZIEWICA / MELANCHOLIA – Marta Nieradkiewicz
KRASIŃSKI / HRABIA HENRYK – Marcin Czarnik
KRASIŃSKI / HRABIA HENRYK – Małgorzata Hajewska-Krzysztofik
DZIEWICA / MELANCHOLIA – Dorota Pomykała
PRZECHRZTA / CEPELIA WINY –** Marta Ojrzyńska / Monika Frajczyk

** – rola dublowana

TRAILER

Moje ulubione książki dla dzieci (i młodzieży)

Fot. Glen Noble
Fot. Glen Noble

Dzisiaj Dzień Dziecka, więc postanowiłam cofnąć się do czasów, gdy sama byłam dzieckiem. Czytałam wtedy naprawdę dużo. Pamiętam magiczną, biblioteczną szafę z naszej małej Szkoły Podstawowej, która już dawno przeszła do wieczności. Wynosiłam stamtąd stosy książek i żal było mi się z nimi rozstawać, gdy trzeba było je oddać. Do niektórych wracałam wielokrotnie, czasem jeszcze po nie sięgam. Są też takie, które czytałam stosunkowo późno, ale kojarzą mi się mocno właśnie z moim dzieciństwem, kiedy mojej wyobraźni nie ograniczała wbijana do głowy wiedza i codzienność. Do tej pory książka kojarzy mi się z wolnością. Prezentowana lista nie jest kompletna, ale o tych książkach myślę w pierwszej kolejności. Z każdą z nich mam związane pewne konkretne wspomnienia, wycinki literackiego świata.

Ania z Zielonego Wzgórza, Lucy Maud Montgomery

Powieść o tej rudowłosej sierotce sprawiła, że przez lata chciałam mieć właśnie taki kolor włosów. Zresztą nadal podobają mi się rude czupryny. Podobał mi się niepokorny charakter bohaterki, przy równoczesnym marzycielstwie i romantycznym usposobieniu. No i wątek romantyczny z Gilbertem Blythem, rzecz jasna. Tę książkę czytałam wiele razy, nawet sama nie wiem, ile. Na pewno dwa-trzy razy w roku.

Pamiętam wiśnię, Królową Śniegu, zaglądającą do małego pokoiku na poddaszu. Widzę to bardzo wyraźnie: Zielone Wzgórze, kwitnąca aleja, którą Ania zmierzała z Mateuszem do nowego domu i białe kwiaty wiśni tuż pod oknem jej pokoju.

Dzieci z Bullerbyn, Astrid Lindgren

Szóstka dzieciaków z malutkich osad w Bullerbyn potrafiła bawić się w każdych warunkach. Lasse, Bosse, Ole, Lisa, Britta i Anna dogadywali się, bo inaczej zanudziliby się na śmierć. Ale oni nie znali pojęcia nudy. Wszędzie widzieli przygodę.

Najbardziej wbił mi się w pamięć opis zbierania poziomek na źdźbło trawy. Pamiętam nawet ilustrację z mojego egzemplarza książki. Mogłam prawie wyczuć zapach owoców. Tę powieść też czytałam wiele razy. O stanie zużycia świadczy zmordowana okładka. Zdarzało mi się czytać w wannie.

Bez rodziny, Hector Malot

Tę książkę na pewno czytałam w wannie. Była tak wciągająca, że nie mogłam się od niej oderwać, aż do ostatniej strony. Cierpiałam, gdy musiałam zrobić przerwę.

Rémi zostaje wykradziony jako dziecko i szuka swoich prawdziwych rodziców. Na szczęście dla czytelników i na nieszczęście dla bohatera, los go nie oszczędza. Wielokrotnie przekonuje się o prawdziwości przysłowia, że przyjaciół poznaje się w biedzie. Książka jest obszerna, ale czyta się ją jednym tchem. Chętnie do niej wrócę.

Pamiętam moment, w którym Rémi ma urodziny i jego przybrana matka postanawia zdobyć mleko, jajka i mąkę, by upiec dla niego naleśniki. Naleśniki! To był szczyt jego marzeń w tamtej chwili. Słyszałam jak skwierczą na patelni, daję słowo.

Opowieści z Narnii: Lew, Czarownica i Stara Szafa, C. S. Lewis

Ta mocno alegoryczna i symboliczna opowieść pełna jest ukrytych znaczeń, które wcale nie utrudniają podążania za fantastyczną fabułą (w sensie „nierealistyczną”, ale też po prostu intrygującą). Magiczna szafa, prowadząca do krainy Narnii, w której włada Biała Czarownica, walcząca z mówiącym Lwem, Aslanem, to gadżet, który chciałoby mieć każde ciekawskie dziecko. Ja chciałam. Dla czwórki dzieciaków, które chroniły się przed wojną w wiejskiej posiadłości, była przepustką do oderwania myśli od niewesołej rzeczywistości.

Najbardziej fascynuje mnie tutaj moment przejścia. Stare futra ocierające się o policzek. Zapach naftaliny, przechodzący w woń zimowego lasu. Gałązki drzew, pokryte śniegiem. Cisza przed powieściową burzą.

Ten Obcy, Irena Jurgielewiczowa

Do paczki przyjaciół na odludnej wyspie dołącza nieznajomy chłopak. Jest chory, więc pozostali opiekują się nim. W tle mamy historię miłosną bez happy-endu. Podobał mi się ten pomysł, stworzenia sobie małego, osobnego świata, w którym pojawia się nieznany nikomu outsider.

Nadal pamiętam miętę parzoną przy palenisku, wprost ze świeżych liści, dopiero co zerwanych. Czuję ten smak. Pewnie dlatego tak lubię herbatę miętową z zielonych, miętowych listków.

Tajemniczy Ogród, Frances Hodgson Burnett

Już sam tytuł wystarczy, by rozbudzić wyobraźnię! Lubię tę książkę za pokazanie, że życie w zgodzie z naturą potrafi przynieść szczęście. Nie jestem typem ogrodniczki, ale gdy czytam tę książkę naprawdę mam ochotę uprawiać swój ogródek, i to całkiem dosłownie. Poza tym mamy tutaj opowieść o uzdrawiającej mocy czystej przyjaźni.

Ta powieść ma wiele zakamarków. Stare klucze, zagrzebane w ziemi, otwierające porosłe bluszczem przejścia do zupełnie innego świata, choć należącego do tej samej rzeczywistości. Ocienione zakątki budzącego się wiosną ogrodu i wiatr hulający po wrzosowisku. Piękne scenerie do wyobrażania!

Baśnie Braci Grimm

Nie wskażę konkretnego tytułu. Przeczytałam ich wiele, w różnych wersjach. Nadal czasem po nie sięgam, bo tęsknię za takim magicznym, baśniowym światem. Znam też wersje bez cenzury. Są nieco mroczniejsze. Może i dobrze. Baśnie odbijają życie, a życie przecież nie zawsze jest kolorowe.

Zawsze zastanawiałam się, jak to jest nosić szklane pantofelki. Założę się, że to piekielnie niewygodne. Sporo tych butów w baśniach: pantofelek Kopciuszka, Kot w Butach, stańcowane pantofelki królewskich córek, szalejących na tajemniczych, nocnych balach. Siedmiomilowe buty. Już nawet nie wiem, ile z tych opowieści należało do świata Braci Grimm.

Baśnie Hansa Christiana Andersena

I tutaj nie wskażę konkretnego tytułu. Mam w domu książkę, która należy do mojej mamy. Przynajmniej należała, dopóki jej nie przywłaszczyłam. Nie ma już okładek, ani żadnej ilustracji. I jest jedną z najwspanialszych książek, jaka kiedykolwiek wpadła w moje dłonie. Opowieści Andersena należą raczej do tych smutnych. Sporo w nich także okrucieństwa.

Pamiętam zamkniętą w klatce Stokrotkę, która towarzyszyła Słowikowi. Nie skończyli zbyt dobrze. Pamiętam historię Choinki, która była w centrum uwagi przez całe święta, a potem została wyrzucona. A jedną z najsmutniejszych opowieści jest ta o Matce, która oddała m.in. swoje oczy, by ocalić od Śmierci swoje dziecko. Wiele tam takich smutnych historii. Ale bardzo mi się one podobają.

Cykl Jeżycjada, Małgorzata Musierowicz

Cykl powieściowy o rodzinie Borejków. Tej serii zbyt dobrze nie pamiętam, ale czytało się to świetnie. Było tam wielu zbuntowanych nastolatków no i grupa Eksperymentalnego Sygnału Dobra, propagująca wysyłanie w świat uśmiechu.

Utkwił mi w pamięci moment, gdy jedna z bohaterek była chyba w trakcie ucieczki z domu i akurat miała gorączkę. Piła soczek w kartoniku. Pamiętam takie soki w małych kartonach z mojego dzieciństwa. Ten był chyba brzoskwiniowy. Mogę sobie wyobrazić słodki płyn, który sączyła przez słomkę, chłodzący jej spierzchnięte usta.

Seria o Harrym Potterze, J. K. Rowling

Te książki dorwałam najpóźniej, ale czekałam na kolejne części z niecierpliwością. Jak połowa świata. Pamiętam, że ustawiały się po nie kolejki. To jedne z najlepiej napisanych książek, jakie czytałam. Nie wiem, czy wszystkie nadają się dla młodszych dzieci, ja czytałam je już w dość zaawansowanym wieku i chętnie uczynię to jeszcze raz. Świat stworzony przez tę autorkę jest bardzo realistyczny. To trochę jak z Matrixem – spróbujcie udowodnić, że Matrix nie istnieje. Po ekranizacjach łatwiej stworzyć sobie obraz świata przedstawionego we własnej wyobraźni. Książki nie zastąpi jednak najlepszy film.

Nie mogę pozbyć się widoku Hogwartu sprzed oczu duszy mojej. A Lord Voldemort to jeden z najbardziej przerażających czarnych charakterów w historii literatury. Mam nadzieję, że nie jestem Mugolem.

Syn Szawła. Kilka refleksji po seansie [archiwalia]

Z pewnych powodów nie mogłam opublikować tego tekstu wcześniej. Czekał cierpliwie na swoją kolej. Chciałabym przybliżyć Wam film, o którym myślałam jeszcze bardzo długo po seansie. Trudno przejść obok niego obojętnie. Chyba nie będę chciała do niego wracać, bo oglądanie go męczy psychicznie, uważam jednak, że warto go zobaczyć, bo to z pewnością jeden z ważniejszych dla ludzkości filmów ostatnich lat.

Obejrzany 29 stycznia 2016 r.

Jeden z plakatów reklamowych filmu (źródło: kina.krakow.pl)
Jeden z plakatów reklamowych filmu (źródło: kina.krakow.pl)

Żaden z wielu filmów, podejmujących tematykę Holocaustu, nie wywarł na mnie tak mocnego wrażenia, jak Syn Szawła. Nic, co działo się za bramami Auschwitz-Birkenau nie mogło wydostać się na zewnątrz. Takie było założenie nazistów. Członkowie Sonderkommando, którzy strzegli tych tajemnic wbrew sobie, byli uśmiercani po kilku miesiącach. Oglądając obraz w reżyserii Laszlo Nemesa miałam wrażenie, że robię coś niedozwolonego, że patrzę na coś, co nigdy nie powinno ujrzeć światła dziennego.

Podobne wrażenie podglądania miałam oglądając Matkę Teresę od Kotów Skolimowskiego. Tam również sposób prowadzenia kamery narzucał nam ogląd filmowej rzeczywistości, widzianej zza pleców bohaterów, jakby przez palce dłoni zasłaniającej twarz przed niechcianym widokiem. Teraz jednak to wrażenie było dużo silniejsze. Cisza, która zapadła w sali kinowej po ostatniej scenie filmu, była bardzo wymowna. Nie ma bowiem słów, którymi można by oddać to, co działo się na ekranie. Nie przejdą tutaj gładkie teksty, opisujące wspaniałą grę aktorów i piękne zdjęcia. Od pierwszych chwil uderza surowość tych obrazów (choć rzeczywiście pięknych w jakiś straszliwy sposób). Ich bezwzględność. Tak mógłby wyglądać dokument z tamtych dni, nakręcony ukrytą kamerą. Pierwszy plan zajmuje twarz bohatera, jego plecy, czasem pojawiają się w kadrze postaci drugoplanowe. Świat wokół jest rozmyty, niewyraźny, ale widz doskonale wie, co wyłania się z półmroku krematorium, z kąta komory gazowej. Przechowujemy te obrazy w pamięci zbiorowej, pogrzebane głęboko pod próbami wytłumaczenia po ludzku tego, co nieludzkie.

W jednym z wywiadów grający drugoplanową postać Marcin Czarnik wspomniał, że oglądając ten film nie płacze się. To prawda. Nie jest on obliczony na wyciskanie łez, których wręcz brak, gdy patrzy się na ludzi już dawno pozbawionych łez. Nie znajdziemy tutaj hollywoodzkiej narracji, popularnych gwiazd i gwiazdeczek w obsadzie, budujących obrazków. Dialogi są nieliczne, wielojęzyczne i skąpe w słowa. Wieża Babel nieszczęścia i tragedii. Brak porozumienia na tak wielu poziomach.

Główny bohater, Szaweł, nie płacze. To z jego perspektywy oglądamy obozową rzeczywistość. Widzimy to, co i on musiał oglądać. On i jego współtowarzysze z Sonderkommando są skazani na brak celowości egzystencji. Ich jedynym przeznaczeniem jest śmierć, będąca drogą i celem. Niewiele mówią, być może niewiele już czują, całą energię zużywając na przetrwanie kolejnej doby, dnia, godziny, a może minuty. Mimowolni nihiliści. Szaweł nie ma wyboru. Nie mają go również pozostali. Nie ma nadziei. I wie, że nie ma też życia, choć przecież chodzi, oddycha, je. A jednak w tych potwornych okolicznościach, bez nadziei na lepsze jutro, albo po prostu jutro, Szaweł próbuje ocalić to, co zostało z jego duszy. Jego apatia, machinalne wykonywanie czynności, obojętność, to jedyny sposób, by wyrazić sprzeciw wobec rzeczywistości.

Zetknięcie z opisami wojny, okupacji, obozów koncentracyjnych, zawsze budzi mój wewnętrzny opór. Bunt wobec przeszłości, że tyle złego już się wydarzyło. I wobec własnej bezradności. Poczucie, że nie jestem w stanie zmienić przeszłości, ani zapobiec takim czynom w przyszłości, czy teraźniejszości. Bo najgorsze nie jest to, że opisane przez węgierskiego reżysera wydarzenia miały miejsce w naszym kraju, kilkadziesiąt lat temu (jakże to niewiele), ale że podobne rzeczy dzieją się zawsze, gdzieś na świecie. Człowiek od zawsze jest swoim największym wrogiem. Frazes, ale jak boleśnie prawdziwy.

TRAILER