Kim był Fryderyk Jarosy? Austriackim artystą z węgierskimi korzeniami? Konferansjerem rosyjskiego kabaretu? Polskim reżyserem scenicznych marzeń o sławie? Ocalała po nim garść wspomnień, trochę nagrań i starych, czarno-białych fotosów, przypominających o dawno minionym świecie. Zostało także kilka epizodycznych ról filmowych. Zetknęłam się z częścią tych pamiątek. Wiem, jak ten artysta wyglądał, znam jego głos zachowany na taśmach. A mimo to, gdy myślę o Jarosym, w moich wyobrażeniach ma on zawsze głos i twarz Piotra Fronczewskiego.
Legenda o marzeniu
Legenda każdego wabi do siebie w inny sposób. W moim przypadku najpierw była książka: Jak w przedwojennym kabarecie Ryszarda Marka Grońskiego. Hipnotyczna siła przyciągania girls tłoczących się przy wyjściu na scenę, piór boa i cekinowych wdzianek. Panów strojnych w wytworne fraki i muchy. Laseczki i cylindry. I wreszcie, magia konferansjera, który był duszą kabaretu międzywojnia.
Już wtedy miałam w głowie pewien obraz tego maga estrady. Jeszcze nieco rozmyty, jeszcze bez znajomego timbru w uszach. Zza dymu pokrywającego kusząco estradę mojej wyobraźni, zaczynały wyglądać konkretne kształty: rondo cylindra, zakończenie laski, biała muszka… Treść bez wyraźnej, trójwymiarowej formy, choć znany mi był przecież wizerunek z przedwojennej fotografii.
Kleks na estradzie
Tak było, aż do momentu, gdy po raz pierwszy obejrzałam film Miłość ci wszystko wybaczy (1981). Obejrzałam go dla legendarnej Hanki, ale spod tej legendy wyłoniła się szara eminencja estrady dwudziestolecia – Fryderyk. Słynne „Proszę państwa!”, przytaczane przez Stefanię Grodzieńską jako jego znak firmowy, wybrzmiało wreszcie, wypowiedziane głosem, o ironio, Pana Kleksa, Piotra Fronczewskiego. Przewrotność kina.
To przecież ten sam aktor, który rozdawał dzieciom piegi, teraz przemawiał zniewalająco ze sceny, na wpół schowany za kotarą, jak obietnica czegoś wspaniałego. Esencja kolorowego świata zawieszonego między jedną a drugą katastrofą. Zakochany Jarosy. Nostalgiczny, zamyślony i świadomy niewesołej przyszłości komik. I na dodatek ta miłość, która wybacza wszystko i jeszcze więcej.
Co ciekawe, to nawet nie była postać pierwszoplanowa. W tym obrazie pierwsze skrzypce grała Hanka (Dorota Stalińska). Ale dla mnie całość zdominował Fryderyk, nienazwany z nazwiska, wymyślony na nowo przez scenarzystę i reżysera, ale czy to znaczy, że nieprawdziwy?
Każda legenda zawiera ponoć ziarno prawdy, tak, jak zawiera je każda plotka. To ziarenko wystarczyło, by w świecie mojej wyobraźni na zawsze rozgościł się Fryderyk Jarosy o twarzy i głosie Piotra Fronczewskiego. Tak marzenie stało się ciałem.
Miraże warszawskie
Kolejny film i kolejne objawienie. Ten sam reżyser. To samo szalone dwudziestolecie. I znów w tle ten sam Jarosy-Fronczewski. Za to zupełnie inna historia. Tylko blichtr i kapitalizm, przemysł naftowy i życie teatrzyków rewiowych. Lekko i przyjemnie skwitowane Lata dwudzieste… lata trzydzieste… (1983). Żony modne, żydowskie banki, tłumy w warszawskiej „Adrii” – miraże i halucynacje. I wreszcie Fryderyk: przedsiębiorca, organizator, doradca, wybraniec losu. Bez przeszłości i przyszłości, rozśpiewany i roztańczony, ulubieniec tłumów. To chyba najczęściej przekazywany wizerunek Jarosyego. Druga strona medalu. Musicalowa konwencja filmu wymagała lżejszego podania fabuły, więc i Fryderyk został opisany lżej.
Idąc tropem mojego idealnego Jarosyego, uzupełniłam edukację filmową o jeszcze jeden obraz w reżyserii Janusza Rzeszewskiego. Halo Szpicbródka, czyli ostatni występ króla kasiarzy (1978), dopełnił wizerunku Fryderyka, choć w Szpicbródce nie ma takiej postaci. Odnalazłam go sama w głównym bohaterze, Fredzie Kampinosie, kasiarzu i dyrektorze teatrzyku. Wreszcie mogłam napawać się obecnością Piotra Fronczewskiego zanurzonego w oparach dwudziestolecia przez cały film. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że ten obraz, który dla mnie zamykał trylogię rewiową aktora, chronologicznie był pierwszy. Do tej pory postrzegam go, jak spektakularny finał filmowej odsłony wielkiego polskiego konferansjera i artysty kabaretu.
Legenda a rzeczywistość
Wszystkie te trzy historie były opowieściami o kiczu. Nie da się ukryć, dzisiaj tamte czasy powodują uśmieszek w kąciku ust. A jednak wciąż chętnie do nich wracamy. To było zachłyśnięcie się wolnością. Wracają do nas co jakiś czas te lata, w taki czy inny sposób: we wspomnieniach, melodiach, starych fotosach. To był czas, gdy nazwisko Jarosy otwierało wiele drzwi. Dzisiaj pamiętają o nim chyba już tylko maniacy historii kabaretu.
Łowię zachłannie wszelkie okruchy działalności Piotra Fronczewskiego, które pomagają mi uzupełniać za jego pośrednictwem mojego Fryderyka. Role w serialach i filmach historycznych. Jego wersje przedwojennych piosenek. Kreacje z Kabaretu Olgi Lipińskiej.
Nie mnie oceniać zgodność historyczną jego filmowych wcieleń z oryginałem. Nie musiało tak być. Ale mogło. Bo nawet jeśli ten obraz filmowy Jarosyego nie był prawdziwy, to był wielce prawdopodobny. Czytam po raz kolejny Urodził go Niebieski Ptak autorstwa Stefanii Grodzieńskiej i nieodmiennie w moich myślach cytowany przez nią Jarosy przemawia głosem Piotra Fronczewskiego. I to, proszę Państwa, jest prawdziwa magia kina.