Zdarza się, że piszę teksty, których z różnych powodów nie mogę opublikować zaraz po ich napisaniu. Takie teksty tracą nieco na aktualności, natomiast same w sobie są na tyle uniwersalne, że chciałabym do nich tutaj wracać. Ten artykuł napisałam w lutym tego roku na pewien konkurs. W konkursie mi się nie powiodło, ale to nic, bo dzięki niemu spojrzałam trochę inaczej na kilka spraw i dostrzegłam nowe możliwości w opisywaniu sztuki.
Pisane 13.02.2016 roku.
Nie tak miał wyglądać ten tekst. To miała być kolejna recenzja, jedna z tych, które piszę, by nie zapomnieć, co myślałam w danym momencie o konkretnym filmie, spektaklu, koncercie. Tak miało być i w przypadku Planety Singli. Tak miało być – do wczoraj. Bo wczoraj wreszcie obejrzałam w Teatrze Starym spektakl Jana Klaty, Do Damaszku, i nie potrafię oprzeć się pokusie zestawienia tych dwóch tytułów.
Na pozór nie mają ze sobą nic wspólnego, począwszy od gatunku, poprzez zespół aktorski, na atmosferze skończywszy. Planeta Singli jest kolejną komedią romantyczną w reżyserii Mitji Okorna, Do Damaszku jednym z głośnych spektakli Jana Klaty. Sztuka Teatru Starego jest oparta na dramacie Augusta Strindberga, przepisanym na współczesną formę. Komedia z Maciejem Stuhrem posiada własny scenariusz, choć utkany ze znanych nam schematów. Dwa różne światy, różne środki wyrazu i kompletnie inne fabuły.
Łączy je jednak postać głównego bohatera – ulubieńca tłumów, gwiazdora, celebryty. W Planecie Singli jest to Tomek Wilczyński. W spektaklu Klaty nieznany nam z imienia i nazwiska Idol – ikona popkultury.
Artysta totalny
Idol (Marcin Czarnik) to zblazowany muzyk, performer, „artysta totalny”, jak sam o sobie mówi, z manią wielkości i nieustannymi wyrzutami sumienia, którym nawet nie próbuje zaradzić. Ma poczucie klęski, drogi donikąd, ale jakiś upiorny fatalizm nie pozwala mu na szukanie miłosierdzia i wybaczenia, które mogłyby wpłynąć na niego zbawiennie. Kiedy się na nie zdecyduje, będzie już za późno na odkupienie. W przeszłości zrobił coś strasznego, o co oskarżono jego kolegę ze szkoły. Konsekwencje tego czynu ścigają go przez całe życie. W wyniku tego działania utracił wiarę w Boga i zamienił ją na złotego cielca własnej sławy.
Odniosłam zresztą wrażenie, że nieprzypadkowo określono bohatera słowem „Idol”. To on miał być bogiem życia. W spotkanej przypadkowo kobiecie (Jaśmina Polak) odnajduje drogę do ratunku od samotności, a więc i ta znajomość wypływa z egoistycznych pobudek. Nadaje jej imię Ewa i stwarza ją dla siebie, a jego nieokrzesany sposób bycia przyciąga ją do niego tak mocno, że mimo destrukcyjnego wpływu, nie potrafi mu się oprzeć (a może właśnie dlatego?).
Choć wystrojony w nienaganny garnitur, noszący ciemne okulary, jak blady cień niepokornego Jamesa Deana, wydaje się nieporadny w swoich próbach udowodnienia światu, że wciąż jest popularny. Przystojny, ale zmęczony życiem, jest jak karykatura gwiazdora.
Ciągłym pytaniom o sens istnienia towarzyszą tutaj skojarzenia z innymi tekstami kultury. Po pierwsze: scenografię spektaklu stanowią ściany zbudowane z czaszek, zawieszonych w przestrzeni jak setki Yoricków zadających od lat to samo pytanie: „Być albo nie być?”. Po drugie: Idol jeździ na czerwonym rowerze, okrążając wielokrotnie scenę, jak Jigsaw z filmu „Piła”, co wprowadza dodatkowy element groteski i sprowadza wydarzenia do poziomu gry, zabawy z przeznaczeniem. Tutaj też gra toczy się na śmierć i życie, nawet w wymiarze ogólnoludzkim.
Idol pretenduje do roli boga, ale ma w sobie coś pierwotnie demonicznego. Z pewnością nie jest aniołem światłości, jak mówi o nim matka jego drugiej żony. Nie wiadomo czy jest opętany, czy oszalał. Być może już samo jego istnienie jest swoistym bluźnierstwem. Sam nie jest pewny, co jest prawdą, a co wytworem jego wyobraźni. Jego znakiem rozpoznawczym jest pewna poza, krótki układ choreograficzny, zakończony skrzyżowaniem ramion na piersi. W niektórych momentach wykonywany jakby bezwiednie, mechanicznie, sprawiając, że czasem Idol wydaje się wręcz rozczulający. Podkreśla to zagubienie i niepewność bohatera, przykrywane nieustannym buntem.
Showman bez skrupułów
Tomek Wilczyński (Maciej Stuhr) nie dba za bardzo o uczucia innych. Ironia towarzyszy niemal każdej jego wypowiedzi. Każde działanie opiera na chłodnej kalkulacji. Jego też ściga przeszłość, przypominając mu o tym, co utracił. Do sławy doszedł rozwijając swoje zainteresowania teatrzykiem kukiełkowym. Kiedy trafił do telewizji, szybko zyskał rozgłos i pieniądze, po drodze zgubił jednak to, co ważne. Cynizmem pokrywa osamotnienie w świecie fleszy.
Ma wszystko: pieniądze, piękne mieszkanie, sławę i setki gotowych na wszystko fanek. Nie był zbyt zadowolony, gdy jego kariera nagle miała zależeć od dobrej woli spotkanej przypadkowo dziewczyny, której wypomniał randkowanie przez Internet i romantyczne wizje miłości. W tym przypadku bunt bawidamka został utemperowany przez kobietę, której ten zaufał wbrew sobie. I jak to bywa w tego typu filmach – nastąpiło szczęśliwe zakończenie. Po drodze opowieść została okraszona garścią wzruszeń i kilkoma zaskoczeniami. Miłymi, muszę przyznać.
Ta wersja idola jest zdecydowanie lżej podana, ale rysują się tutaj podobne problemy. Brak liczenia się z uczuciami innych, osamotnienie wśród ludzi, pogoń za sensacją, sztuczność otoczenia, cyniczne widzenie świata i wizja ostatecznej klęski, tutaj szczęśliwie zażegnana przez związek z Anią (Agnieszka Więdłocha). Popkultura w pełnej krasie. To jest ten świat, w którym za dodatkowe „lajki” pozuje się do durnych zdjęć, a publiczność emocjonuje się kolejnymi sensacyjkami. Równocześnie trudno mówić o braku sympatii do Tomka – niepokorni zawsze będą mile widziani. Na końcu bohater zostaje oczyszczony przez miłość, więc tutaj proces wewnętrznej przemiany zostaje zwieńczony sukcesem.
Ten trzeci – celebryta
I oto wynik moich obserwacji filmowo-teatralnych – trzecia odsłona okładkowego Idola. Oderwany od rzeczywistości, ale nie mogący się od niej uwolnić. Cyniczny, zepsuty, pragnący władzy nad innymi i traktujący wszelkie objawy uwielbienia jako oczywiste. Krzywe zwierciadło naszych wad, ciemnej strony ludzkiej natury. Czyż nie wszyscy jesteśmy po trosze narcyzami? Do pewnego stopnia nie ma w tym nic złego, jeśli przy okazji nie traktujemy innych z góry i ich nie ranimy.
Gdy pycha przesłania człowiekowi świat, zwłaszcza ta niczym nieuzasadniona, gdy zaczyna sam siebie okłamywać, że tak właśnie miało być, a jego marzenia sprzed lat były fikcją, gdy zaprzedaje się, uczestnicząc w miernej jakości imprezach i przedsięwzięciach, za kolejne pięć minut na wizji, gdy zaczynają opuszczać go przyjaciele i nawet sam przed sobą nie potrafi udawać szacunku do siebie, dojście do granicy, której przekroczenie go zniszczy, jest już tylko kwestią czasu.
Władza w rytmie tanga
Kabaret Młodych Panów wykonał kiedyś utwór Tango Władza, skompilowany ze znanych melodii i własnych tekstów, w którym postać określana jako Gwiazda, czy też Idol, wyznaje: „Chcą wyglądać jak ja, mówić jak ja, wielbi mnie lud wszystkich wiosek i miast. […] Konradzie, ty chciałeś posiadać rząd dusz, ja mam choć nie prosiłem. […] Telewizja decyduje, kto ma władzę, kto nie!”. Władza nad światem, którą daje sława, bywa złudna. Zawsze znajdzie się ktoś o jeszcze większej mocy sprawczej.
Upojenie sukcesem odbiera rozum i kontrolę nad własnym życiem. Dzisiaj, przy tak prostym dostępie do różnorodnych mediów, każdy może mieć swoje pięć minut. Nie jest trudno znaleźć się na świeczniku i zapozować na ściance. Nie jest trudno zdobyć polubienia na popularnych portalach społecznościowych. W przypływie adrenaliny trudno natomiast zrozumieć, że taka sława jest chwilowa i lepiej nie palić za sobą wszystkich mostów.
Idol i Tomek to dwa przykłady tego samego zjawiska. Pierwszy nie umiał odnaleźć się w świecie bez wiary w sacrum, której mu zabrakło. Drugi w porę dostrzegł, co jest najważniejsze i to go ocaliło. W każdym z nas jest coś z nich obu – i tylko my wiemy, co ma dla nas prawdziwą, ocalającą wartość. Zetknięcie z takimi bohaterami może być pierwszym sygnałem alarmowym, by się nad tym zastanowić.
4 komentarze do “Idol w trzech osobach [archiwalia]”