Dwadzieścia lat minęło. Krakowski koncert Garou w ramach jubileuszowej trasy koncertowej [refleksja]

Obejrzany i wysłuchany 8 listopada 2018 roku o 19:00, w ICE Kraków.

Po raz pierwszy na koncert Garou poszłam w 2004 roku, ale tak naprawdę słucham go od 2002 roku, czyli od legendarnego już wystąpienia w Sopocie. Potem bardzo długo nie było Polski na trasie koncertowej Kanadyjczyka, aż do 2014 roku, kiedy to wraz z Oficjalnym Polskim Fan Clubem na spotkaniu w kulisach Sali Kongresowej wręczyłyśmy Garou profilaktycznie bumerang, ochrzczony roboczo „bumergarem”. Podziałało, bo już w 2015 mogłam pójść na koncert w krakowskim ICE, a trzy lata później Polska znalazła się wśród krajów, które wraz z piosenkarzem świętują 20 lecie jego pracy na scenie. I tak oto, 8 listopada 2018 roku, po raz kolejny mogłam uczestniczyć w koncercie Garou w naszym kraju.

Dziwnie pisze mi się o nim na własnej stronie. Do tej pory używałam do tego celu łamów naszej fanclubowej strony, www.garou.pl, a relacje spisywałam w znacznie bardziej luźnej formie. Strona czeka jednak na reanimację (która nastąpi niebawem), a ja bardzo chcę zachować kilka wspomnień z tego koncertu na przyszłość. Nie będę się rozpisywać na temat znaczenia Garou w moim życiu, bo musiałabym chyba stworzyć osobną serię wpisów na ten temat. Dość powiedzieć, że jest ono ogromne.

Koncerty Kanadyjczyka nigdy nie były dla mnie zwykłymi koncertami. Jestem przekonana, że głównie przez naszą małą fanclubową społeczność, która to ożywia się ponad miarę przy każdym najdrobniejszym wspomnieniu o wizycie piosenkarza w naszym kraju. Teraz nie mogło być inaczej. Nie byłoby nawet w połowie tak cudownie, gdybym obok nie miała moich wspaniałych towarzyszek – dziękuję, dziewczęta!

Choć zajmują nas na co dzień sprawy życiowe: dom, praca, uczelnia, a większość z nas wyrosła już z namiętnego kolekcjonowania zdjęć i innych typowo fanowskich artefaktów, nadal kochamy tę muzykę. Nawet te wkurzające, bo odgrzewane bez końca przez radio, pierwsze single z debiutanckiej płyty, „Seul”. Choć bywamy wobec nich ironicznie nastawione, to nie przeszkadza, by w czasie koncertu śpiewać każdy tekst wraz z wykonawcą.

I ja również darłam się w niebogłosy „Celui qui n’a jamais été seul…” (albo raczej „selłikinażamezetesel…”, bo przecież tutaj tylko fonetycznie wypada). Mam wrażenie, że niektóre piosenki ja i moje koleżanki znałyśmy nieco lepiej niż nasz artysta, choć nie miałyśmy promptera. Garou ma jednak taką zadziwiającą właściwość, że w zasadzie mógłby wyśpiewywać losowe ciągi znaków, a i tak byłoby dobrze. Co do mnie, znajomość tekstów ograniczała się bardziej do części frankofońskiej, bo muszę przyznać, że nawet tekst do quebeckiej przyśpiewki ludowej, „La destinnée, la rose au bois” znałam lepiej niż utwory Raya Charlesa. Co nie przeszkadzało mi w śpiewaniu ich fragmentów.

Wspomniany utwór, „La destinnée la rose au boi”, był chyba jednym z najbardziej przeze mnie wyczekanych. Ponieważ piosenka należy do nurtu tzw. chansons à répondre, w których to konstrukcja opiera się na powtarzaniu pewnych fraz przez odbiorców tekstu, raczej nie śpiewał jej poza frankofońskimi obszarami. A tu, proszę! W medleyu, ale była, i to nawet calutka! Byłam zachwycona.

Oczywiście nie mogło w tej trasie zabraknąć pierwszych singli, o których pisałam wyżej: „Seul”, „Gitan”, „Sous le vent”. Jak to się mówi: no trudno. Nawet one brzmiały mi tego wieczoru zadziwiająco dobrze. Były także „Demande au soleil” i jedyna, niepowtarzalna „Que l’amour est violent”, która jest jedną z moich ukochanych piosenek z repertuaru Garou, przez swoją złożoność stylistyczną.

Najbardziej zachwyciły mnie utwory, których albo nigdy nie słyszałam na żywo, albo po prostu ostatnio bardziej przyspieszały bicie mojego serca. Wśród nich znalazła się piosenka, w oryginale wykonywana z Michelem Sardou, „La rivière de notre enfance”. Klasyczny, spokojny utwór z pięknym, mądrym tekstem, opowiadający m.in. o tym, że należy szanować wspomnienia, które składają się na „rzekę naszego dzieciństwa” i dbać o to, aby były jak najlepsze.

Nie potrafiłam oprzeć się także urokowi „Le blues dans le sang”, zwłaszcza, że jest to najczęściej słuchana przeze mnie piosenka ostatniego miesiąca. Ma w sobie historię, emocje i miejsce na taki typ wykonania, które wciąga i hipnotyzuje, jak whisky, o której mowa w tekście. To jest taka piosenka, po której myśli się samymi wykrzyknikami. Przynajmniej ja tak mam.

Punktem zwrotnym tego koncertu był utwór z repertuaru Gilberta Bécaud, „Quand tu danses”, który w magiczny sposób poderwał mnie z mojego fotela w rzędzie w połowie sali i zaniósł pod samą scenę, gdzie już zostałam do końca. O, jakże było warto!

Uwaga, dygresja: są takie koncerty, na których wyznaczenie miejsca siedzącego jest koszmarem, bo przez cały wieczór myślisz tylko o tym, żeby wstać i tańczyć pod sceną, ale co na to inni? No, i to był taki właśnie koncert. A powiedzmy sobie szczerze, ICE nie jest najlepszym miejscem na tego typu imprezy, choć fotele są wygodne. Koniec dygresji.

Koncert oglądany spod sceny odbiera się jednak zupełnie inaczej. Energia rośnie, obok tańczą ludzie i można wreszcie spojrzeć w oczy zespołowi. A zespół był świetny! Fantastyczny. Od tego momentu większość piosenek prześpiewałam łapiąc kontakt wzrokowy z gitarzystą, Olivierem. Wszyscy są wspaniali w tym, co robią, i bez tych panów nie byłoby aż tak magicznie. Widać, że zespół darzy się wzajemną sympatią i wzajemnym wsparciem, porozumiewają się bez słów. Benoit Clément (perkusja), Jean-Sebastien Chouinard (gitary), Olivier Goulet (gitary), Yan Veillete (keyboardy), Patrick Lavergne (bas) – dziękuję za wyczarowanie pięknych dźwięków! Oczywiście, jak to ja, nigdy nie pamiętam wszystkich nazwisk, więc za pomoc w ich przytoczeniu dziękuję Agu, której obecność była jeszcze jedną cegiełką, czyniącą ten wieczór wyjątkowym.

Wracając do utworów, które mnie zahipnotyzowały i skradły moją uwagę na długie minuty, jednym z nich był „I put a spell on you”. Zupełnie jakby Garou naprawdę rzucał czar. Przy takich wykonaniach określenie „magia sceny” wreszcie objawia się w pełni. Jeszcze teraz, kiedy zamknę oczy, mogę przywołać tamtą atmosferę. Dodam, że cały wieczór przemknął przed oczyma duszy mojej (i tymi fizycznymi) jako sen złoty i nie jestem pewna, czy było to spowodowane wyłącznie gorączką wynikającą z przeziębienia. Minęła mi ta godzina ze sporym hakiem jak kilka sekund.

I na koniec tych małych muzycznych olśnień dwie wisienki na torcie. Piosenka „Casser la voix” z repertuaru bożyszcza francuskich scen, Patricka Bruela, oraz piosenka, od której ten cały szał wokół Garou w ogóle się rozpoczął – „Belle” z musicalu „Notre-Dame de Paris”. Ach!

O ile wcześniej liczyłam po cichu na inny utwór („Je t’aime”, znany mi przede wszystkim z wykonań Lary Fabian), o tyle usłyszenie „Casser la voix” w wykonaniu na żywo rozwiało wszelkie moje wątpliwości i po prostu dałam ponieść się muzyce. Co jak co, ale piosenka o zdartym głosie do pana Garanda pasuje idealnie. I nie ma w tym stwierdzeniu cienia złośliwości.

„Belle” wreszcie usłyszeliśmy zaśpiewane po bożemu, czyli wszystkie trzy zwrotki oryginału, śpiewane w spektaklu przez postaci grane przez Garou (Quasimodo), Patricka Fioriego (Febus) i Daniela Lavoi (Frollo). Po tylu latach mniej lub bardziej czytelnych aluzji od polskich fanów usłyszeliśmy cały utwór w wykonaniu Garou. Oj, śpiewało się! Był to jeden z bardziej czarownych momentów tego wieczoru.

Długo mogłabym pisać o tym koncercie. Naprawdę długo. Oszczędzę jednak nacechowanych emocjonalnie szczegółów, jak kanciaste zakończenie sceny pod palcami, porozumiewawcze uśmiechy wymieniane z Kingą (dziękuję za towarzystwo!), przypadkowe spojrzenia Garou wyłapywane w locie i moje prywatne polowania na spojrzenia muzyków. To są takie osobiste „smaczki”, które dodają temu wieczorowi wyjątkowości w moich oczach. Po wyjściu z sali było mi tak dobrze na duszy, że mogłabym przytulić każdego, kto by tego zechciał. Było warto wydać każdą złotówkę na bilet, żeby tam się znaleźć. Liczę na powtórkę niebawem.

PS Z osobistych akcentów dodam jeszcze, że w naszej świeckiej, fanclubowej tradycji jest przygotowywanie prezentów dla Garou z okazji jego wizyt w Polsce. Tym razem zdecydowałyśmy się na coś skromnego, ale o dużej wartości sentymentalnej i zafundowałyśmy Kanadyjczykowi album ze zdjęciami, zbierającymi wspomnienia z odwiedzin w Polsce. A trochę już ich się nazbierało. Album miałam przyjemność wykonać własnoręcznie, a został on wręczony w czasie spotkania z fanami przed koncertem w Warszawie. Na okładce ludowa wersja fanclubowej Garykatury.

„Królowe dancingu”. O emocjonalnym tu i teraz [refleksja]

Obejrzane: 28.10.2018 r. w Teatrze Barakah.

Wciągnął mnie świat drag queens. Jest w nim coś nieodparcie fascynującego. Przynajmniej w wersji zespołu Jedynej Rewii Drag Queen w Polsce. Rewia „Królowe dancingu” okazała się być dla mnie nawet jeszcze bardziej interesującym spektaklem, niż „Life & Diamonds”. Myślę, że jest to zasługa polskich utworów, na których oparto czwartą odsłonę teatralnej Jedynej Rewii Drag Queen.

Choć bliskich jest mi wiele utworów obcojęzycznych, to z polską piosenką czuję natychmiastową wyraźną więź emocjonalną, przez to właśnie, że po polsku myślę i analizuję świat. A twórcy rewii sięgnęli w tym spektaklu po kilka naprawdę mocnych utworów.

Najsilniej w pamięci utkwiła mi scena z piosenką „Kochana” śpiewaną przez Renatę Przemyk i Katarzynę Nosowska, zaprezentowana przez Ka Katharsis i Papinę McQueen. Wyciemniona scena, przytłumione światło punktowe i gra mimiką nadały temu utworowi nowej głębi. Był to mocny, emocjononalny, a nawet wzruszający obraz.

Bo tym w zasadzie są te teatralne wykonania – wizualnymi interpretacjami utworów. Mogłoby się wydawać, że to tylko lip sync i technicznie tak, jest to lip sync. Artystki wykorzystują playback, dodają do niego jednak grę aktorską i psychologię własnych, scenicznych postaci. „Kochana” zagrana przez Papinę i Ka Katharsis to był ten moment spektaklu, o którym pomyślałam, że tylko dla niego warto było wejść w ten świat.

Wspaniale było także zobaczyć „Aleję gwiazd” w wykonaniu Ka Katharsis. Mogłabym na nią patrzeć i patrzeć bez końca, i nigdy nie mieć dość. Jest w niej coś, co wykracza poza moją estetykę codzienną, coś trudnego do określenia słowami. Jej kreacje pozostawiają w mojej pamięci niezatarty ślad, choć nie zawsze są łatwe w odbiorze. Jak np. mocna interpretacja sceniczna utworu „Ja pas”. Moim zdaniem mijająca się z intencjami oryginału, za którym zresztą nie przepadam ze względu na jego formę, a do którego jednak wracam po wieczorze w Teatrze Barakah. Coś w tym było mrocznego, jakaś tajemnica.

Kolejnym utworem, który zapadł mi w pamięć, choć był z kompletnie różnej półki emocjonalnej, była piosenka z filmu „Halo, Szpicbródka”, wykonywana przez Irenę Kwiatkowską, a zinterpretowana aktorsko przez Lady Brigitte. Fantastyczna scenka! Nadal uśmiecham się szeroko na wspomnienie tej etiudki estradowej, wykonanej na kilka par nóg. Roztańczonych. Brawa należą się za świetną choreografię i zmysł komediowy, także tancerzy. A tancerze, jak zwykle, byli świetni. Tym razem mogliśmy podziwiać aż trzech pląsających panów (Witolda, Oskara i Karola), którzy stanowili oparcie, oprawę i ważną część aktorskich wystąpień drag queens.

Dał mi do myślenia surowy, nieodsłaniający zbyt wiele „Psalm stojących w kolejce”. Wydawałoby się, że ta piosenka, otwierająca „Królowe dancingu”, zapowiada krytyczny ton spektaklu. Jednak całość wypadła raczej radośnie i optymistycznie, choć nie była przecież pozbawiona cierpkich tonów, jak hipnotyczna „Warszawa” z repertuaru T. Love (w interpretacji Stanisławy Celińskiej), zagrana przez Ka Katharsis. Podobało mi się również bardzo wystąpienie Papiny McQueen jako nieodżałowanej Kory. Co za podobieństwo! I wspaniały hołd.

Lekkości dodawały wejścia Victora Febo, który swoimi iluzjonistycznymi wystąpienia wprowadzał nie tylko odrobinę magii, ale i potężną dawkę czystej zabawy. Któż by nie chciał czasem uwolnić się z jakichś więzów, albo polewitować sobie nad ziemią? Victor zabrał widzów w świat czarów, przy okazji rozbawiając ich do łez. Przynajmniej mnie. Połączenie drag queen z iluzją? Czemu nie! Zwłaszcza jeśli jest to iluzja w tak dobrym wykonaniu. Dodam, że asystentki, Papina i Ka Katharsis, też dawały radę.

Na scenie w „Królowych dancingu” przemykały aż trzy różne osobowości. Każda z nich to inny typ kobiecości – to duża zaleta krakowskiej rewii. Lady Brigitte – klasyczna kusicielka w długich sukniach, Papina McQueen – imprezowa dziewczyna, która potrafi jednak czasem i wzruszyć, i zaskoczyć, oraz niepowtarzalna, kosmiczna Ka Katharsis, która, mam wrażenie, świeci własnym światłem. I te przepiękne tatuaże! Zazwyczaj nie zwracam uwagi na tatuaże, ale w przypadku Katharsis są one naturalną składową.

Owszem, kilka momentów być może bym z tego show wycięła. Uważam  jednak, że nie warto skupiać się tutaj na punktach negatywnych, ponieważ tych, które są według mnie oszałamiające i godne zapamiętania, jest o wiele więcej. Dzięki pięknym kostiumom, kolorowemu finałowi, wspaniałej iluzji i wielkiej pasji twórców przez dwie godziny świat zewnętrzny w ogóle dla mnie nie istniał. Nie chciałam skupiać myśli na niczym poza tym, co właśnie rozgrywało się przed moimi oczami i w sferze emocjonalnego tu i teraz. A czy nie o to chodzi w teatrze?

Kolejna Jedyna Rewia Drag Queen – „Królowe dancingu”, jeszcze w starym składzie z Ka Katharsis, będzie grana 8 i 9 grudnia w Teatrze Barakah. Zachęcam do rezerwacji biletów i osobistego zweryfikowania tego pełnego niespodzianek świata scenicznego.

„Kler”. O uwikłaniu w system [refleksja]

Źródło: www.filmweb.pl

W kontekście „Kleru” wokół mnie padały słowa takie jak „skandal”, „prawda”, „fałsz”, „rzeczywistość”. I wiele innych, często sprzecznych pojęć. Nie wiem, czy zdecydowałabym się obejrzeć ten film, gdyby nie te wszystkie sprzeczności, bo na początku miałam wrażenie, że czytam / słucham o jakiejś sensacyjnej wiadomości, która mogłaby gościć na pierwszych stronach tabloidów (i w sumie w samej fabule kilka takich historii się znalazło). Cieszę się jednak, że to zrobiłam.

Długo zastanawiałam się, w jaki sposób zebrać swoje przemyślenia na ten temat. „Kler” nie jest filmem łatwym. Nie jest też filmem jednowymiarowym. Ma w sobie wiele niedopowiedzeń i domysłów. I mimo wszystko nie daje gotowych odpowiedzi. I dlatego chciałabym uniknąć kolejnej analizy zawartych w nim historii, a skupić się na moich wrażeniach dotyczących całości tego obrazu.

Według mnie ten film to coś więcej, niż krytyka konkretnych zachować konkretnego środowiska. To film o tym, jak system, panujący w danym środowisku, potrafi niszczyć je od środka. To film o uwikłaniu w układy i o tym, że wszędzie tam, gdzie są ludzie, jest też zło, niesprawiedliwość, manipulacja. Ale i zagubienie oraz poszukiwanie sprawiedliwości.

Swoją drogą, „Kler” to również film znakomicie zagrany, napisany i wyreżyserowany, który ogląda się mimo wszystko dobrze, choć czasem niewygodnie. Polecam ten film obejrzeć na chłodno, bez wstępnego nastrajania się bojowo i bez gotowych przemyśleń na jego temat. Wtedy można dostrzec więcej. Być może tak powinno się oglądać wszystkie filmy opowiadające o trudnych i niewygodnych tematach. Po prostu jak filmy.

Świat nie jest czarno-biały a zewnętrzna moralność nie zawsze ma źródło w czystych zamiarach. Dobre uczynki nie zawsze świadczą o czystości serca, a złe – nie zawsze o jego brudzie. Każdy z nas codziennie podejmuje wiele wyborów – od trywialnych, po decydujące o naszym lub cudzym życiu. „Kler” to jest właśnie taki film, który pokazuje pewien wycinek prawdy o świecie wypełnionym codziennymi sprzecznościami, paradoksami, wyborami i ich konsekwencjami. I o tym, że nie zawsze dobro i sprawiedliwość zwyciężają. Chociaż powinny. Ale czasem walczą do końca – i to już jest bardzo dużo.

KLER

Reżyseria: Wojciech Smarzowski

Scenariusz: Wojciech Smarzowski, Wojciech Rzehak

Premiera: 28.09.2018 r.

Obsada:

Arkadiusz Jakubik, Robert Więckiewicz, Jacek Braciak, Janusz Gajos…

Więcej:

Strona „Kleru” na www.filmpolski.pl

Zwiastun: