Wspomnienie lata

Upały w tym roku nie odpuszczały, toteż wpisy na blogu czekały na lepsze czasy. I się doczekały, bo oto mamy najlepszy, jedyny, cudowny i wspaniały wrzesień. Miesiąc rozpoczynający powakacyjnie sezon artystyczny i zamykający powoli upalne, letnie dni. Co prawda w tym roku ciepłe dni maja potrwać dłużej, ale mimo wszystko da się odczuć już pewną lekkość w powietrzu. A w moim przypadku to oznacza powrót chęci do pisania.

Niemniej jednak przez te dwa miesiące jednak sporo się wydarzyło. Nie chciałabym, aby to wszystko dla mojej pamięci przepadło bezpowrotnie, więc pozwalam sobie zanotować tutaj kilka letnich uwag.

Polka Dots po raz pierwszy

1 lipca na scenie zadebiutował zespół Polka Dots, w ramach „Pikniku Jazzowego na góralską nutę” w Dworku Białoprądnickim. I Był to niezwykle udany debiut. 30 sierpnia grupa po raz pierwszy zagrała w Teatrze Szczęście, niedługo więc napiszę o niej więcej. Teraz wspomnę tylko, że Polka Dots gra bardzo udane własne aranżacje polskich piosenek retro.

SMKKPM w ramach Solvay Nocą

13 lipca wybrałam się na koncert Sekcji Muzycznej Kołłątajowskiej Kuźni Prawdziwych Mężczyzn, który odbył się w ramach cyklu Solvay Nocą. O tym koncercie pisałam na blogu Verbum Na Polu. Było wspaniale, więc i tutaj chciałam o nim wspomnieć. Więcej znajdziecie w przytoczonym wyżej linku.

Baśnie Zebrane po raz kolejny

22 lipca brałam udział w koncercie Baśni Zebranych, o których pisałam po ich pierwszym koncercie w Teatrze Szczęście. Od tamtej chwili zmienił się skład i aranżacje, tylko moja miłość nadal stała. Obecnie zespół gra w składzie: Beata Busza, Magdalena Ślósarz, Michał Koziełło, Tomasz Kara Sajek i Andrij Vedomyr Volynko. Tym samym i tak już bogate brzmienie poszerzyło się o perkusjonalia (Ved) i skrzypce (Magda). I chwała brzemieniu za to. Polecam Baśnie Zebrane całym sercem.

Lokalnie: Siedleckie Wieczory ze świętym Janem Pawłem, „Bogu dziękujcie, ducha nie gaście”: Credo

Chcę wspomnieć o tej inicjatywie, bo wydaje mi się interesująca. Ksiądz Jacek Szydło postanowił rozpocząć wieczory muzyczne w ogrodach naszej siedleckiej kaplicy. Jako pierwszy wystąpił wadowicki zespół Credo z coverami znanych przebojów muzycznych z własnymi tekstami. Narrację poprowadził aktor o fantastycznym, głębokim głosie, Jacek Lecznar. Pierwszy koncert 28 lipca 2018 roku zgromadził kilkaset osób, więc chyba nieźle, jak na początek. Trzymam kciuki za dalsze sukcesy.

Trzeci Oddech Kaczuchy

Upalne dni pomagała mi przetrwać m.in. fantastyczna książka Andrzeja Janeczki, „Trzeci Oddech Kaczuchy. O życiu i scenie”. O tej książce również pisałam na Verbumj Na Polu. Jest to jednak książka warta polecenie nie tylko dla miłośników kabaretu, pełna humoru oraz wspaniałych anegdot o życiu artystów.

303. Bitwa o Anglię

Pomyślałam, że wspomnę o tym filmie, bo opowiada o ważnym wydarzeniu z polskiej historii, jednak spodziewałam się czegoś dużo lepszego, niż to co zobaczyłam. Marcin Dorociński był najjaśniejszym punktem w tym filmie. Niestety na ekranie był może jakieś 10 minut. Zmarnowany potencjał. Przykro. Choć oczywiście nie był to najgorszy film, jaki widziałam, nie był jednak tak dobry, jak opowiedziana w nim historia. Moja opinia pokrywa się zasadniczo z tym, co opowiadają recenzenci z kanału Sfilmowani, pozwolę sobie zatem przytoczyć tę wypowiedź w linku: 303. Bitwa o Anglię, czyli ten z Dorocińskim.

Trochę zmian

Wreszcie postanowiłam wprowadzić na stronie kilka zmian. Poza pisaniem zajmuję się także inną pracą z papierem – scrapbooking, quilling, kartki itp. Grafika w tym artykule niech stanowi małą zapowiedź tego, co planuję jeszcze zamieszczać na mojej stronie. Co prawda została ona zaimprowizowana na szybko i bez specjalnych przygotowań, stąd może nie jest doskonała, ale za to z pięknych papierów kolekcji Mintay by Karola i kilku drobiazgów, które miałam pod ręką. Myślę, że charakterem pasuje do letnich wspomnień.  Nawias Otwarty nie bez przyczyny pozostaje otwarty. Obok różnego rodzaju tekstów zaczną się tutaj pojawiać także wpisy dotyczące moich papierowych wariacji. Nie mogę się doczekać.

 

„Zimna wojna” na dwa serca [recenzja]

Obejrzany 23.07.2018.

Filmów o systemie politycznym niszczącym jednostki było już sporo. Filmów o miłości jeszcze więcej. A mimo to „Zimna wojna” w reżyserii Pawła Pawlikowskiego jest filmem wyjątkowym.

Bardzo byłam ciekawa tego filmu. Widziałam „Idę”, o której było głośno nie tylko w Polsce i choć film był dobry, nie rozumiałam szumu medialnego wokół niego. Agata Kulesza była znakomita, zdjęcia piękne, ale nie czułam, że patrzę na coś naprawdę wyjątkowego w świecie filmu. Mam wrażenie, że o „Zimnej wojnie” było u nas znacznie ciszej, na szczęście świat się zachwycił a potem te zachwyty dotarły i do naszego kraju (niemała w tym zasługa Karoliny Korwin-Piotrowskiej).

Oglądanie „Zimnej wojny” było jak oglądanie klasycznego, czarno-białego filmu. Kadry były przepiękne, muzyka stanowiła integralną część obrazu a całość chwilami wręcz zapierała dech. Napisy końcowe zostawiły widzów w sali kinowej pogrążonych w kompletnej ciszy. Przyznaję, że dawno nie czułam takiego uniesienia w kinie, choć zdarzało mi się to w teatrze.

Fabuła wydaje się banalna – miłość śpiewaczki z zespołu folkowego i dyrygenta z komunistycznej Polski, na tle zimnej wojny w Europie. Niemniej jednak nie jest to fabuła zła. Film śledziłam z zainteresowaniem. Wyjątkowości tej opowieści nadają jednak sami główni bohaterowie, interpretowani przez Joannę Kulig i Tomasza Kota – Zula i Wiktor. „Zimna wojna” jest wojną na dwa serca. Tomasz Kot to jeden z moich ulubionych aktorów filmowych. Również i tutaj podobała mi się jego kreacja artysty, uwikłanego w konflikt z systemem i samym sobą.

Do tej pory słabo znałam filmowe role Joanny Kulig. Chyba będę musiała nadrobić braki, bo postać Zuli w tym wykonaniu mnie przekonuje. Nawet bardzo. Nie wiem już sama, czy Zula jest bardziej urocza, czy bardziej przerażająca. Kiedy patrzyłam na Joannę Kulig w tej roli, nie mogłam pozbyć się skojarzenia z szekspirowską Ofelią. Co tu dużo mówić, Joanna Kulig jest w roli Zuli zjawiskowa.

Poza znakomitą obsadą, atutem filmu jest także ścieżka muzyczna, która mnie urzekła. Sceny rejestrujące występy filmowego Mazurka były przepiękne i sprawiły, że mam ochotę sięgnąć po tego typu muzykę. Równie fascynujące wydały mi się motywy jazzowe, w tym wspaniała interpretacja piosenki „Dwa serduszka, cztery oczy”, wykonanej przez Joannę Kulig, która była kanwą jednego z trailerów. Wciąż jeszcze ją nucę.

Zdania na temat „Zimnej wojny” są dość mocno podzielone, jeśli prześledzić komentarze dotyczące filmu. Dla mnie jest on jednym z najpiękniejszych obrazów filmowych, jakie miałam przyjemność zobaczyć. Jest w nim wszystko, co lubię w filmie: piękne zdjęcia, różnorodność emocjonalna, śmiech i płacz, świetne główne role i wspaniałe role drugoplanowe (Borys Szyc i Agata Kulesza byli cudowni) oraz epizodyczne (Adam Woronicz). A także piękne piosenki i historia, która ukazuje nam tło historyczne przez pryzmat życia jednostek. „Zimna wojna” to po prostu ładny, dobrze zrobiony film, do którego z chęcią jeszcze kiedyś wrócę.

ZIMNA WOJNA

Premiera: 08.06.2018

Reżyseria: Paweł Pawlikowski

Scenariusz: Paweł Pawlikowski, Janusz Głowacki

OBSADA:

Joanna Kulig – Zula Lichoń

Tomasz Kot – Wiktor Warski

Borys Szyc – Lech Kaczmarek

Agata Kulesza – Irena Bielecka

Więcej informacji na stronie filmu w portalu filmpolski.pl: ZIMNA WOJNA

TRAILER

Teatromania postępująca. Część VIII: „Chicago”, czyli za co kocham musicale

Kocham musicale, pomimo ich nazbyt nieraz oczywistej kiczowatości. A może właśnie za nią. Kocham za piosenkę w roli głównej. Za oczywistą umowność i fabułę opowiadaną słowem i dźwiękiem. Trafia do mnie ta forma sztuki w wersji ekranowej, ale dopiero w wersji scenicznej wywołuje prawdziwe tabuny emocji. A musicalem, który należy do czołówki moich ulubionych, jest Chicago, choć pierwszym, który widziałam na scenie, była Miss Saigon w Teatrze Roma wieki temu, a po drodze było ich jeszcze kilka (w tym znakomity Jesus Christ Superstar z Januszem Radkiem w Teatrze Rozrywki w Chorzowie).

Po raz pierwszy Chicago obejrzałam w wersji filmowej i jest to film, do którego wracam dość często. Klimat lat 20. w Ameryce, wątek kryminalny i świetne piosenki sprawiają, że ten film mi się nie nudzi. Szczególnie zadręczam wielokrotnym odtwarzaniem utwór Cell Block Tango (uwielbiam też polskie wykonanie Studia Accantus).

Cudownym zrządzeniem losu (i dzięki A., która chyba jest moim teatralnym Aniołem Stróżem) 12 maja mogłam wreszcie zobaczyć wersję sceniczną historii wesołych morderczyń, Velmy i Roxie. Konkretnie była to wersja w wykonaniu zespołu krakowskiego Teatru Variété. Dzięki temu mogłam spełnić jedno ze swoich wielkich, teatralnych marzeń i obejrzeć Chicago na żywo.

I byłam bardzo zadowolona z tego, co widziałam. Spektakl jest naprawdę świetny – piosenki wykonane z pasją i niemałym talentem, role odegrane w ten specyficzny, musicalowy sposób, który mówi widzowi, że to wszystko jest na niby, a jednak pozwala mu przeżywać akcję tu i teraz. Historia toczyła się płynnie, choreografia była idealna, a uśmiech sam pojawiał się na ustach, jeszcze zanim zdążyło się wypowiedzieć w myślach „Mama Morton”. Czy tam „Billy Flynn”. Było także kilka chwil wzruszenia, a gdzieś w tle za tą cała rewiową zabawą przemykała nieśmiało opowieść o ludzkiej niesprawiedliwości i słabościach.

Obsada wpasowała się znakomicie: Alicja Kalinowska w roli Roxie Hart i Katarzyna Osipiuk jako Velma Kelly tworzyły duet idealny, choć, jak wiadomo, ich bohaterki niespecjalnie się kochały. Więzienne tango było nie tylko popisem wokalnym, ale i tanecznym, a zespół tancerzy był znakomicie zgrany i wpasowany w fabułę.

To zaiste wspaniały musical. Musiałam, co prawda, przywyknąć do melodii polskiego tekstu, bo jednak w pamięć wryły mi się strofy anglojęzyczne, ale teraz myślę, że i to jego starodawne nieco brzmienie, które wyczarował m.in. Młynarski, wpisywało się idealnie w tę opowieść z lat 20. XX wieku. Bo jest to jednak głównie język piosenki, który Wojciech Młynarski opanował bezbłędnie.

Na scenie działo się dużo, a mnie przepełniała taka radość z bycia w chwili, że nawet nie potrafię tego dobrze opisać. To było naprawdę wspaniałe przeżycie. I kolejna, rewiowo-piosenkowa twarz teatru, którą z przyjemnością dodałam do swoich ulubionych wspomnień teatralnych.

To zupełnie inny rodzaj przeżywania teatru niż w przypadku spektaklu w formie „tradycyjnej”. Więcej tutaj zabawy formą, więcej oczek puszczanych w kierunku Widza, a nawet wzruszające, czy wręcz smutne sceny mają ten posmaczek czegoś spreparowanego. Ale spreparowanego zręcznie i niezauważalnie. Musical zdaje się być inaczej grany, z jeszcze większym przerysowaniem i wyolbrzymianiem świata w krzywym zwierciadle sceny, niż w teatrze dramatycznym. Chyba taki właśnie powinien być dobry musical: powinien dawać taką czystą, rozpierającą radość chwili. Radość przeżywania tej całej, urzekającej umowności. Chicago uczyniło mnie niewątpliwie widzem szczęśliwym w tamtej chwili zapomnienia.