Kryminalny Kraków: Pitaval krakowski [recenzja]

Stanisław Salomonowicz, Janusz Szwaja, Stanisław Waltoś, Pitaval Krakowski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1973, wydanie drugie.

Jeśli Was, tak jak mnie, skusiły zapowiedzi Belle époque jako serialu kryminalnego rozgrywającego się w dawnym Krakowie, to Pitaval Krakowski jest książką dla Was. Jak się to kuszenie w przypadku serialu skończyło, pominę tutaj milczeniem (co nieco pisałam o nim tutaj), ale co do książki, jestem nią zachwycona. O ile można tak powiedzieć o zapisie krwawych dziejów królewskiego miasta.

Jak piszą autorzy we wstępie, tytuł książki odnosi się do francuskiego prawnika, który w XVIII wieku opublikował zbiór opisów słynnych spraw kryminalnych. Od jego nazwiska podobne zbiory zaczęto określać potocznie pitavalami.

Pitaval Krakowski podzielono na dwie części: pierwsza obejmuje okres od średniowiecza do końca XVIII wieku;  druga część obejmuje nowsze czasy, w których obowiązywał głównie austriacki kodeks karny, i kończy się na dwudziestoleciu międzywojennym. Twórcy zbioru chcieli mieć pewność, że wszyscy bohaterowie tych opowieści już nie żyją, co jest ruchem bardzo taktownym, szczególnie w kontekście dzisiejszego medialnego ekshibicjonizmu.

9 marca pisałam o trzech sprawach opisanych w tej książce (Damy z „Pitavalu”. O kobietach kryminalnie). Wraz z mijającymi epokami możemy zaobserwować zmianę środka ciężkości: role powoli się odwracały i coraz częściej grzeszących bez miary szlachciców zastępowali rzezimieszkowie z niższych warstw społecznych. Uderzyło mnie to, gdy skończyłam lekturę. A  skończyłam ją niedawno, choć zaczęłam czytać dobre trzy miesiące temu. Okazało się jednak, że te teksty wymagają skupienia uwagi, jeśli nie chce się ich jedynie pobieżnie przejrzeć. Zamiast więc połykać tekst, jak zwykłam to czynić w przypadku interesującej książki, postanowiłam się nim delektować.

Twórcy utkali misterną siatkę prasowych cytatów, akt sądowych, faktów i nazwisk, w której można zabłądzić, ale w sposób bardzo przyjemny, jak w dobrym kryminale. Na końcu każdego rozdziału znajduje się spora bibliografia, więc dociekliwi mogą zgłębić temat na własną rękę.

Motto książki, którego autorem jest Charles Chenu, głosi: „Le Palais de Justice est bien le théâtre de l’histoire” („Pałac Sprawiedliwości jest właściwie teatrem historii”). I jest to idealne podsumowanie jej treści. Teatralność procesów sądowych, emocje, które opisywane sprawy budziły w publiczności, kryjące się za prostymi z pozoru wydarzeniami palimpsesty okoliczności i motywów tworzyły, i nadal jeszcze tworzą, przestrzeń dla działania wyobraźni i przygotowują scenę sali sądowej dla aktorów mimo woli. O tym właśnie jest ta książka.

Dodam jeszcze tylko, że mój egzemplarz pochodzi z drugiego wydania Pitavalu, z 1973 roku. Istnieje nowsza wersja tego wydawnictwa, wznowionego w 2010 roku.

Głodny? Idź do teatru. „Głód” w Starym [recenzja]

Pamiętacie taką scenę w filmie Robin Hood: Faceci w rajtuzach Mela Brooksa, gdy szeryf z Rottingham usiłuje przekazać Księciu Janowi złe wiadomości w dobry sposób? W czasie tego spektaklu poczujecie się mniej więcej jak wspomniany Książę. Tylko gorzej.

Sporo w Starym Teatrze spektakli angażujących widza w duże problemy współczesnego świata. Ostatnio pisałam o Podopiecznych, podejmujących temat imigracji, od lat naszym polskim piekiełkiem zajmują się Monika Strzępka i Paweł Demirski, ale tak naprawdę w większości spektakli możemy, jako społeczeństwo, przejrzeć się jak w lustrze. Są  to spektakle, które pod pierzynką rozrywki walą nas po głowie faktami. Ale nie ma chyba bardziej powszechnego problemu, niż głód. I spektaklu wywołującego większe wyrzuty sumienia, niż Głód.

Przyznaję, że od dwóch dni czuję się niemal winna, że cokolwiek jem. Zdanie otwierające spektakl cytują chyba wszyscy recenzenci, ale nie sposób go pominąć: „Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się takie rzeczy?”. No właśnie, jak?

A tymczasem wyszłam ze spektaklu i żyję dalej, choć wiedziałam o tym wszystkim, o czym opowiadał Głód, choć po obejrzeniu spektaklu zrozumiałam to lepiej. Wypieramy konsekwentnie ze świadomości swój udział w ludzkiej tragedii. Uświadomienie sobie tego to już dużo, ale wciąż za mało. Potrzebne jest działanie. Konkretna zmiana nawyków. Czy przekonują mnie do tego musicalowe songi o głodzie, w wykonaniu aktorów  Starego? Tak. Jak najbardziej. Przez lekkość formy treść zyskuje na głębi, przez ironię wydobywa się cała brzydka prawda: mamy wpływ na głód na świecie. Tak, tutaj, żyjąc tysiące kilometrów od tamtych miejsc. Najgorsza jest świadomość, że efekt motyla działa w negatywny sposób doskonale, ale już do pozytywnych przemian jeden motyl nie wystarczy: potrzebna jest cała chmara.

„To sama się zmień, mądralo: nie jedz mięsa, kupuj ze sprawdzonych źródeł” – uprzedzę ewentualne komentarze. No tak, ja też biorę w tym udział. Każdy bierze w tym udział. Nawet jeśli jest najlepszym człowiekiem bez złych intencji. Może najwięcej kosztuje nas niewiedza? Od dawna próbuję zmieniać swoje nawyki, mam świadomość swoich działań, ale na pewno nigdy nie będę doskonała. Nawet nie próbuję.

Oczywiście, spektakl jest świetny. Wykonany wspaniale. Przygotowany drobiazgowo, prosty w formie, bogaty w treści, postmodernistycznie złożony z odwołań i cytatów, mocno współczesny. Wciągający. Jasne, uśmiechniecie się kilka razy. Może i wytupiecie rytm piosenki, albo wyklaskacie go, uderzając dłonią o kolano. Ale gdzieś w tle będzie majaczyć wciąż ta nieładna, niewygodna prawda. I najdoskonalej wygłoszony monolog Szymona Czackiego, najpiękniej wyśpiewana piosenka, nie pokryje jej niepamięcią.

„Głód” obnaża także bezlitośnie pustotę świata zachodu, zaleczania sumienia datkami na fundacje, planowaniem pomocy, zamiast jej udzielaniem, skupieniu na masie ludzkiej, i nie dostrzeganiu konkretnego człowieka, człowieczeństwa w tej masie. Odsłania lansowanie się na dobroczynności, bezużyteczność doraźnych akcji humanitarnych, źle zaplanowanych, źle rozegranych, źle sfinalizowanych. „Nie umiemy pomóc i nie zamierzamy, chcemy tylko wam pokazać, że świetnie śpiewamy” – wyśpiewują ze sceny celebryci, którzy po zejściu ze sceny wracają do wygodnego, zachodniego życia. Nie muszą nawet zdawać sobie z tego sprawy, ich intencje mogą być jak najbardziej szlachetne. Czy to znaczy, że mamy zrezygnować z takiej formy pomocy? Nie. Ale to kropla w morzu potrzeb.

Głód dołącza do zestawu spektakli, które chcę oglądać wielokrotnie. Myślę, że jeszcze niejedno w nim odkryję. Zespół aktorski jest niewielki, ale śpiewa pięknie, gra wspaniale, i gdyby nie tematyka, oglądało by się to z prawdziwą przyjemnością. Zwłaszcza, że czarnego humoru twórcy użyli tutaj doskonale. Szymon Czacki, Urszula Kiebzak, Katarzyna Krzanowska i Małgorzata Biela tworzą zgraną drużynę, chociaż jedyny pan w zespole działa najbardziej hipnotyzująco.

Nie czytałam książki – raportu Martína Caparrósy, na której oparto ten spektakl, ale wiem, że będę musiała to zrobić. Bo kiedy już raz zagłębić się w ten temat, to nie można przestać kopać. Jest to takie poszukiwanie powodu do nieusprawiedliwiania się. Do uświadomienia sobie, że za każdym razem, kiedy mówię, że jestem głodna, tak naprawdę nie mam pojęcia, co to znaczy. I obym nigdy nie miała, ani ja, ani Wy.

Tak łatwo przeoczyć za statystkami ludzkie istnienia, zgubić sens pod cyferkami z giełdy żywnościowej, zakopać trudne fakty pod dywanikiem z batoników. Idźcie na Głód, weźcie znajomych, piszcie o tym, mówcie i czytajcie. Może naprawdę „To jeszcze nie koniec”?

 

O SPEKTAKLU

GŁÓD

tekst wg Martína Caparrósa

Premiera: 17.12.2016 r., Nowa Scena, ul. Jagiellońska 1

 

REŻYSERIA: Aneta Groszyńska

PRZEKŁAD: Marta Szafrańska-Brandt

ADAPTACJA I DRAMATURGIA:  Jan Czapliński    

 

SCENOGRAFIA, KOSTIUMY:    Tomasz Walesiak   

MUZYKA: Jerzy Rogiewicz          

ŚWIATŁO: Adam Zapała 

KONSULTACJE CHOREOGRAFICZNE: Katarzyna Zielonka

 

OBSADA:

Urszula Kiebzak

Małgorzata Biela

Katarzyna Krzanowska

Szymon Czacki

 

TRAILER


 

Mój Młynarski [refleksja]

Sergey Zolkin, Maszyna do pisania, (źródło: unsplash.com)

Moje pierwsze, piosenkowe skojarzenia, gdy myślę o Wojciechu Młynarskim, to Absolutnie, Róbmy swoje, W Polskę idziemy, Moja miłość największa i Następny. Taki przekrój przez całego Młynarskiego: ironicznego, lirycznego, kronikarza codzienności, tłumacza.

W tych piosenkach jest mój Młynarski. Moja wrażliwość na jego teksty i moje wspomnienia.

Myślę, że to autor należący do tych, których czyta się bardzo osobiście, mimo ich uniwersalnej wymowy. Bo z tych tekstów można złożyć Polaków portret własny, ale przede wszystkim, swój portret. Każdy z nas bywa po trochu bohaterem tych utworów.

Z każdą z tych piosenek, które wymieniłam, wiąże się dla mnie jakaś emocja, jakieś wspomnienie, jakaś konkretna, może już nieuchwytna chwila, spotkanie, dotknięcie dłoni. Moja wewnętrzna mobilizacja, by pisać, pisać, pisać, przelewać w tekst uczucia, spostrzeżenia, chwile śmieszne i tragiczne.

I te konkretne obrazki: Absolutnie w wykonaniu meeow, parodia Róbmy swoje Kabaretu Moralnego Niepokoju, W Polskę idziemy Gołasa, jakoś tak nadal aktualne, Moja miłość największa, co nie wie, że moja, i bezwzględny Następny, którego znam w wielu różnych interpretacjach, ale z tych polskich najbardziej wstrząsa mną w wersji Jacka Bończyka. Taki jest mój Młynarski.