Teatromania postępująca. Część VIII: „Chicago”, czyli za co kocham musicale

Kocham musicale, pomimo ich nazbyt nieraz oczywistej kiczowatości. A może właśnie za nią. Kocham za piosenkę w roli głównej. Za oczywistą umowność i fabułę opowiadaną słowem i dźwiękiem. Trafia do mnie ta forma sztuki w wersji ekranowej, ale dopiero w wersji scenicznej wywołuje prawdziwe tabuny emocji. A musicalem, który należy do czołówki moich ulubionych, jest Chicago, choć pierwszym, który widziałam na scenie, była Miss Saigon w Teatrze Roma wieki temu, a po drodze było ich jeszcze kilka (w tym znakomity Jesus Christ Superstar z Januszem Radkiem w Teatrze Rozrywki w Chorzowie).

Po raz pierwszy Chicago obejrzałam w wersji filmowej i jest to film, do którego wracam dość często. Klimat lat 20. w Ameryce, wątek kryminalny i świetne piosenki sprawiają, że ten film mi się nie nudzi. Szczególnie zadręczam wielokrotnym odtwarzaniem utwór Cell Block Tango (uwielbiam też polskie wykonanie Studia Accantus).

Cudownym zrządzeniem losu (i dzięki A., która chyba jest moim teatralnym Aniołem Stróżem) 12 maja mogłam wreszcie zobaczyć wersję sceniczną historii wesołych morderczyń, Velmy i Roxie. Konkretnie była to wersja w wykonaniu zespołu krakowskiego Teatru Variété. Dzięki temu mogłam spełnić jedno ze swoich wielkich, teatralnych marzeń i obejrzeć Chicago na żywo.

I byłam bardzo zadowolona z tego, co widziałam. Spektakl jest naprawdę świetny – piosenki wykonane z pasją i niemałym talentem, role odegrane w ten specyficzny, musicalowy sposób, który mówi widzowi, że to wszystko jest na niby, a jednak pozwala mu przeżywać akcję tu i teraz. Historia toczyła się płynnie, choreografia była idealna, a uśmiech sam pojawiał się na ustach, jeszcze zanim zdążyło się wypowiedzieć w myślach „Mama Morton”. Czy tam „Billy Flynn”. Było także kilka chwil wzruszenia, a gdzieś w tle za tą cała rewiową zabawą przemykała nieśmiało opowieść o ludzkiej niesprawiedliwości i słabościach.

Obsada wpasowała się znakomicie: Alicja Kalinowska w roli Roxie Hart i Katarzyna Osipiuk jako Velma Kelly tworzyły duet idealny, choć, jak wiadomo, ich bohaterki niespecjalnie się kochały. Więzienne tango było nie tylko popisem wokalnym, ale i tanecznym, a zespół tancerzy był znakomicie zgrany i wpasowany w fabułę.

To zaiste wspaniały musical. Musiałam, co prawda, przywyknąć do melodii polskiego tekstu, bo jednak w pamięć wryły mi się strofy anglojęzyczne, ale teraz myślę, że i to jego starodawne nieco brzmienie, które wyczarował m.in. Młynarski, wpisywało się idealnie w tę opowieść z lat 20. XX wieku. Bo jest to jednak głównie język piosenki, który Wojciech Młynarski opanował bezbłędnie.

Na scenie działo się dużo, a mnie przepełniała taka radość z bycia w chwili, że nawet nie potrafię tego dobrze opisać. To było naprawdę wspaniałe przeżycie. I kolejna, rewiowo-piosenkowa twarz teatru, którą z przyjemnością dodałam do swoich ulubionych wspomnień teatralnych.

To zupełnie inny rodzaj przeżywania teatru niż w przypadku spektaklu w formie „tradycyjnej”. Więcej tutaj zabawy formą, więcej oczek puszczanych w kierunku Widza, a nawet wzruszające, czy wręcz smutne sceny mają ten posmaczek czegoś spreparowanego. Ale spreparowanego zręcznie i niezauważalnie. Musical zdaje się być inaczej grany, z jeszcze większym przerysowaniem i wyolbrzymianiem świata w krzywym zwierciadle sceny, niż w teatrze dramatycznym. Chyba taki właśnie powinien być dobry musical: powinien dawać taką czystą, rozpierającą radość chwili. Radość przeżywania tej całej, urzekającej umowności. Chicago uczyniło mnie niewątpliwie widzem szczęśliwym w tamtej chwili zapomnienia.

Noc Teatrów w blaskach rewii: „Life & Diamonds” w Teatrze Barakah [recenzja]

Źródło: facebook.com/TeatrBARAKAH

Mam taką osobistą, nieoficjalną i niespisaną listę spektakli do obejrzenia. Jedną z pozycji była rewia drag queen, choć nie sądziłam, że uda mi się ten  punkt zrealizować kiedykolwiek. A tu proszę, udało się! I to w święto teatralnego świata, bo w samą Noc Teatrów, 16 czerwca, w Teatrze Barakah.  Dokładniej była to jedna z odsłon Jedynej Rewii Drag Queen w Polsce, „Life & Diamonds”, której producentem jest Henryk Pasiut.

Pierwszym wrażeniem towarzyszącym mi przy oglądaniu tego barwnego show była wielka pasja, którą twórcy wkładają w ten spektakl. Ogromne zaangażowanie i gigantyczna praca włożona w to przedsięwzięcie przebijają przez układy choreograficzne, kostiumy i pokazy iluzji, wplecione w przedstawienie. Na salę wchodziłam bez specjalnie poczynionych oczekiwań, bo przecież nie miałam żadnego porównania. Jedynie mgliście kojarzyłam założenia ogólne tego typu sztuki estradowej. I myślę, że „Life &Diamonds” z Teatru Barakah to godny reprezentant gatunku, w dodatku ze świetnym zapleczem teatralnym.

Oczywiście sama idea mężczyzn przebranych za kobiety lub występujących w rolach kobiecych jest mi znana z desek teatru i sceny kabaretowej. Jednak drag queen to ktoś więcej – to sceniczne wcielenie pewnego wyobrażenia o kobiecie. Można nazwać to parodią czy pastiszem, chociaż według mnie to wręcz apoteoza kobiecości w jej esencji, choć przerysowana. A przy tym źródło nieustających powodów do radosnego chichotu. Albo zafascynowania.

Formalnie ten rewiowy spektakl jest spójny stylistycznie, choć tworzą go kompletnie różne etiudy aktorskie, oparte na utworach muzycznych z playbacku, wykonywanych przez kilka drag queen. Mnie udało się obejrzeć pięć z nich: Ka Katharsis, której sceniczne wcielenie zafascynowało mnie chyba najbardziej, wyrazistą Papinę McQueen, majestatyczną Lady Brigitte i dość subtelną La Bibi Montés. Każda z nich z ogromnym zaangażowaniem wcielała się w swoją postać, a pomagały w tym bogate kostiumy, makijaż i świetnie opanowana choreografia. Wystąpiło także dwóch świetnych tancerzy.

Chociaż znalazłabym w tym spektaklu kilka momentów niespecjalnie trafiających w mój gust, np. niektóre utwory muzyczne,  czy elementy stand-upu, zresztą ogranego bardzo dobrze, ale którego po prosto zbytnio nie lubię (choć tu pewnie pokusiłabym się jednak o określenie one-man-show), to ogólnie całą rewię odebrałam bardzo dobrze. Warto jednak samemu przekonać się, że taka forma spektaklu ma swój urok i wielu widzów znajdzie w nim coś dla siebie.

Na specjalną uwagę zasługują także motywy iluzjonistyczne show, tworzone przez Victora Febo. Z pewnością taka szczypta magii dodaje tej rewii lekkości i pewnej tajemniczości. No i oczywiście sporo dobrej zabawy, bo Victor swój fach zna znakomicie. Partneruje mu m.in. Papina McQueen, z którą iluzjonista występuje i przy innych okazjach, a ten specyficzny duet sceniczny  jest chyba jedynym takim duetem w świecie iluzji.

Bywa tak, że mnie samą zaskakują moje reakcje na różnego rodzaju formy sceniczne. W tym przypadku byłam naprawdę pozytywnie nastawiona, ale nie spodziewałam się, że ta rewia spodoba mi się aż do tego stopnia. Zdecydowanie mam ochotę obejrzeć ten spektakl, lub podobny, jeszcze raz. Polecam każdemu ciekawemu różnorodności teatru i form scenicznych.

 

PS: Jeśli chcielibyście wspomóc powstanie kolejnej rewii drag queen, to jeszcze do 4 lipca możecie to zrobić wpłacając pieniądze w portalu wspieram.to. Na stronę zbiórki traficie np. klikając tutaj.

Bitwa na emocje. „Emigranci” Sławomira Mrożka w reżyserii Jana Korwina-Kochanowskiego

Obejrzane 2 czerwca 2018 r. o 19:00 w Teatrze Szczęście.

Sławomir Mrożek to jeden z najczęściej eksploatowanych przez teatr autorów. Jego dramaty doczekały się wielu scenicznych odsłon – nie inaczej było ze spektaklem „Emigranci”. Mnie udało się obejrzeć tę sztukę w reżyserii Jana Korwina-Kochanowskiego w Teatrze Szczęście.

Sławomir Mrożek napisał „Emigrantów” w 1974 roku i chociaż od premiery tego utworu minęło już wiele lat, problemy w nim poruszone wydają się być nadal aktualne. Każdy z nas zna jakiegoś emigranta. Informacje związane z migracjami ludności pojawiają się mediach tradycyjnych i społecznościowych. Powody skłaniające ludzi do opuszczenia miejsca zamieszkania bywają różne: czasem jest to emigracja zarobkowa, czasem ucieczka przed represjami, albo powody rodzinne. Zawsze jednak skutek jest podobny – emigrant trafia do obcego dla siebie kraju, w którym musi nauczyć się żyć na nowo. Dlatego „Emigranci” Sławomira Mrożka nie tracą daty ważności. I dlatego, między innymi, spektakl Jana Korwina Kochanowskiego jest tak dobry.

Jest świetny również dzięki wspaniałej grze aktorów. Piotr Lipko, grający rolę robotnika XX, przekazuje drobiazgowo szorstkość i porywczość postaci, nie epatując przy tym zbytnio agresywnym tonem czy gestem. Oszczędna mimika, specyficzny sposób mówienia i poruszania się oddają poziom intelektualny bohatera i pewien rodzaj zagubienia w świecie, charakterystyczny dla ludzi o zbyt dużych ambicjach i naiwnych marzeniach. Ta postać, mimo niezbyt subtelnego zachowania, wzbudziła we mnie pewna sympatię. Przyznaję, że dużo większą, niż drugi bohater dramatu.

Skontrastowany z XX bohater AA, emigrant polityczny, czyli Daniel Piskorz, sprawia wrażenie oschłego intelektualisty, rzucając filozoficzne przemyślenia i podchodząc do świata pozornie nonszalancko. Inteligent swojego kolegę traktuje jak podmiot badań w dziedzinie współczesnego niewolnictwa, a zarabiane przez niego pieniądze jak narzędzie zniewolenia (w tym punkcie akurat mogę się z nim zgodzić). Ten sposób bycia na scenie, jaki w tej postaci prezentuje wcielający się w nią aktor, ma w sobie pewną groteskową elegancję, bo uczonych wywodów AA nie zakłóca nawet brak spodni.

Sporo w tym przedstawieniu przerysowania, absurdu i czarnego humoru, choć tematyka jest bezwzględnie trudna i a wymowa całego spektaklu raczej szorstka. Twórczości Sławomira Mrożka nie znam zbyt szczegółowo, jednak wystarczająco, by dostrzec specyficzną atmosferę tego dramatopisarstwa także w „Emigrantach”. Gdyby ten temat został potraktowany bardziej dosadnie i dosłownie, gdyby np. powiedziano wprost, że krajem emigracji jest Francja a emigrantami – Polacy, ten sceniczny dialog nie byłby aż tak interesujący. Wpisałby się w ogólną tendencję pisarstwa o polskiej emigracji. Jego lekka schematyczność i nieokreśloność właśnie, przy równoczesnej koncentracji na konkretnych postaciach, reprezentujących pewne typy osobowe, nadają mu charakter uniwersalny także i dla świata współczesnego.

Spektakl Jana Korwina-Kochanowskiego na pewno może być znakomitym punktem do dyskusji na temat emigracji w ogóle. Niezależnie od walorów merytorycznych jest również wspaniałym pomysłem na spędzenie wieczoru, bo jest po prostu bardzo dobry. Zawiera w sobie wiele skrajnych emocji, przyprawia albo o niepohamowany śmiech, albo o zadumę. Lekko schematyczna, nieprzesadna scenografia doskonale uzupełnia wizualnie tę kameralną dramę na dwóch aktorów, która jest nieustanną utarczką słowną i emocjonalną bitwą na śnieżki.

Paradoksalnie, choć bohaterowie dramatu Mrożka stanowią przeciwników, zaledwie tolerujących swoją obecność z chłodną niekiedy uprzejmością, aktorzy wcielający się w XX i AA są zgranym tandemem, zdają się rozumieć bez słów. Oni znajdują kompromis, którego ich postaci wciąż bezskutecznie poszukują. I chociaż to, co widzimy na scenie, nie zawsze bywa zabawne i łatwe w odbiorze, na grę Piotra Lipki i Daniela Piskorza patrzy się z przyjemnością. Myślę, że każdy, kto lubi spektakle dające do myślenia, będzie tą wersją „Emigrantów” usatysfakcjonowany. Polecam.

O spektaklu:

EMIGRANCI

Tekst: Sławomir Mrożek

Reżyseria: Jan Korwin-Kochanowski

Obsada:

AA – Daniel Piskorza

XX – Piotr Lipko

PS: Spektakl grany jest regularnie w Teatrze Szczęście, więc jeśli macie ochotę się na niego wybrać, sprawdźcie daty najbliższych grań na stronach teatru.