Zabawa ponad epokami – „Śluby Panieńskie” w Teatrze STU [recenzja]

Obejrzane 25.11.2017 r.

I proszę, znowu udana wizyta w Teatrze STU! Ten tekst musiał się trochę naczekać, ale wreszcie mogę powrócić myślami do spektaklu Śluby Panieńskie, w reżyserii Krzysztofa Pluskoty. „Nienawidzić ród męski – nigdy nie być żoną!” – taką przysięgę składają sobie dwie panienki z dobrego domu, Klara i Aniela. Nie ma chyba osób, które nie kojarzyłyby tej farsy.

Przedstawienie skonstruowano w dość klasyczny sposób, ale z nutką nowoczesności (taką nawet sporą) i szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że ta inscenizacja, jej forma, spodoba mi się aż tak bardzo. Może to zasługa świetnych aktorów. Może bardzo dobrego operowania muzyką. A może scenografii wykraczającej poza wszelkie epoki. Wszystko zdaje się tam być na swoim miejscu, wszystko ma swoje uzasadnienie. Cieszę się, że twórcy nie zdecydowali się na drobiazgowe stylizowanie aktorów i scenografii na konkretną epokę, a jedynie symbolicznie ją zasygnalizowali, przejaskrawiając jedne elementy i upraszczając inne. Teraz, kiedy myślę o tej sztuce, mam przed oczami różowe flamingi i nie wydaje mi się to ani trochę dziwne.

Choć tematycznie Śluby Panieńskie nieco już zwietrzały, są ponadczasowo zabawne. Nawet z tym swoim lekkim seksizmem pod podszewką damsko-męskich wątków miłosnych. To także zasługa świetnie napisanego tekstu. Scena po scenie, uwaga widza skupia się na tu i teraz, śledząc rozrastającą się siatkę intryg. Wszystko rozgrywa się w ekspresowym tempie, jak to w farsach bywa.

Jeśli miałabym opisać poziom wykonania jednym słowem, użyłabym terminu „znakomite”. Każda rola została uszyta na miarę, przynajmniej w tej wersji obsady, którą miałam przyjemność widzieć. Maria Seweryn, po raz pierwszy na scenie Teatru STU, jako Dobrójska była oczywiście wspaniała (uznam to za częściowe spełnienie jednego z moich marzeń o Och-Teatrze i Teatrze Polonia). Podobnie jak wyrazisty Radost Grzegorza Mielczarka i dobitnie zagrany przez Marka Litewkę Jan. Ale to aktorzy młodego pokolenia skradli show.

Joanna Pocica była energiczną, zapalczywą i temperamentna Klarą, w dodatku obdarzoną świetnym, mocnym głosem a Paulina Kondrak delikatną, niezdecydowaną Anielą. Rola Albina była wręcz koncertowo zagrana, przy czym nie jest to przypadkowe określenie, bo jego miłosne zawodzenia mogłyby z powodzeniem utworzyć osobny gatunek muzyczny. Aleksander Talkowski wreszcie miał okazję rozwinąć sceniczne skrzydła i wykazać się w wymagającej precyzji interpretacyjnej roli Gustawa – intrygującego intryganta, dzięki któremu historia opowiedziana przez Fredrę nabiera rumieńców, rozpędza się i dociera do szczęśliwego finału.

Dużo było w tych interpretacjach postaci zabawy farsową konwencją. Takiej akurat – bez przesady i bez zbytniej skromności, pełnej świeżości. Oglądając ten spektakl ma się wrażenie, jakby aktorzy bawili się równie dobrze co widzowie. To wrażenie potęguje niesamowicie pozytywna energię, którą ten spektakl wytwarza między widzami i aktorami.

Owszem, jest to gatunkowo rozrywka lekka i przyjemna, ale jednak teksty Fredry zawsze traktowałam nieco inaczej. Wydają się odmienne od topornych nieraz współczesnych fars, może i nawet zabawnych, pozbawionych jednak pewnego uroku klasycznych dramatów. Pewnej fredrowskiej finezji, która zachwycała recenzenta Boya-Żeleńskiego sto lat temu i zachwyca dzisiejszych widzów z równą mocą.

Fenomen Fredry czyni go aktualnym, jeśli chodzi o humor. Bo już raczej nie obyczajowość. Coś nam jednak zostało z sarmackiej duszy, z romantyzmu zamkniętego w dworkach, w których czas stanął w miejscu. Z tego kochania na zabój, które sprawdza się doskonale na kartach powieści i w starym dramacie, niekoniecznie na co dzień, ale za którym i tak podświadomie się tęskni. Poprzez epoki.

W Obrachunkach Fredrowskich Boy pisał:

Niebawem objawił mi się Fredro przez teatr. Pamiętam Modrzejewską (byłem wówczas dzieckiem, a ona babką), jako Anielę, z dwoma warkoczami blond prawie do ziemi. O stylowych fryzurach wówczas się nie śniło, grano Śluby panieńskie jak zwykłą salonową komedię. Potem, z Tadeuszem Pawlikowskim, wielka, sensacyjna innowacja: Fredro stylowy, Śluby — empirowe! Potem z kolei Fredro „dix-huit-cent-trente”: panny w olbrzymich kokach (zapewne bardzo wiernych, ale fatalnie deformujących kobietę), Gucio kręcący kuperkiem i obnoszący swoje rajtroczki niby na pokazie mód dawnych.

Gdyby Boy mógł zobaczyć wersję Ślubów z Teatru STU, dodałby do tego zestawu zawadiackie wdzianka i rozwiany włos łobuziaków i łobuziar z PWST. Młodzi aktorzy z powodzeniem bawili się tekstem, wyciągając ze swoich postaci wszystkie ich wahania, nierówności i niuanse charakteru. Ta inscenizacja udowadnia, że Krzysztof Pluskota doskonale poznał możliwości swoich aktorów i potrafił z nich skorzystać.

Śluby Panieńskie w reżyserii Pluskoty to znakomita okazja, by przemycić młodzieży trochę klasyki w angażującej formie. To także bardzo dobrze rozegrane i zagrane przedstawienie dla każdego, kto szuka w teatrze czystej rozrywki i okazji do śmiechu, nie będącego koniecznie rechotem. Polecam na poprawę humoru. I na łagodne wejście w cudowny świat teatru.

WIĘCEJ O SPEKTAKLU

https://www.scenastu.pl/spektakle/sluby-panienskie