Głodny? Idź do teatru. „Głód” w Starym [recenzja]

Pamiętacie taką scenę w filmie Robin Hood: Faceci w rajtuzach Mela Brooksa, gdy szeryf z Rottingham usiłuje przekazać Księciu Janowi złe wiadomości w dobry sposób? W czasie tego spektaklu poczujecie się mniej więcej jak wspomniany Książę. Tylko gorzej.

Sporo w Starym Teatrze spektakli angażujących widza w duże problemy współczesnego świata. Ostatnio pisałam o Podopiecznych, podejmujących temat imigracji, od lat naszym polskim piekiełkiem zajmują się Monika Strzępka i Paweł Demirski, ale tak naprawdę w większości spektakli możemy, jako społeczeństwo, przejrzeć się jak w lustrze. Są  to spektakle, które pod pierzynką rozrywki walą nas po głowie faktami. Ale nie ma chyba bardziej powszechnego problemu, niż głód. I spektaklu wywołującego większe wyrzuty sumienia, niż Głód.

Przyznaję, że od dwóch dni czuję się niemal winna, że cokolwiek jem. Zdanie otwierające spektakl cytują chyba wszyscy recenzenci, ale nie sposób go pominąć: „Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się takie rzeczy?”. No właśnie, jak?

A tymczasem wyszłam ze spektaklu i żyję dalej, choć wiedziałam o tym wszystkim, o czym opowiadał Głód, choć po obejrzeniu spektaklu zrozumiałam to lepiej. Wypieramy konsekwentnie ze świadomości swój udział w ludzkiej tragedii. Uświadomienie sobie tego to już dużo, ale wciąż za mało. Potrzebne jest działanie. Konkretna zmiana nawyków. Czy przekonują mnie do tego musicalowe songi o głodzie, w wykonaniu aktorów  Starego? Tak. Jak najbardziej. Przez lekkość formy treść zyskuje na głębi, przez ironię wydobywa się cała brzydka prawda: mamy wpływ na głód na świecie. Tak, tutaj, żyjąc tysiące kilometrów od tamtych miejsc. Najgorsza jest świadomość, że efekt motyla działa w negatywny sposób doskonale, ale już do pozytywnych przemian jeden motyl nie wystarczy: potrzebna jest cała chmara.

„To sama się zmień, mądralo: nie jedz mięsa, kupuj ze sprawdzonych źródeł” – uprzedzę ewentualne komentarze. No tak, ja też biorę w tym udział. Każdy bierze w tym udział. Nawet jeśli jest najlepszym człowiekiem bez złych intencji. Może najwięcej kosztuje nas niewiedza? Od dawna próbuję zmieniać swoje nawyki, mam świadomość swoich działań, ale na pewno nigdy nie będę doskonała. Nawet nie próbuję.

Oczywiście, spektakl jest świetny. Wykonany wspaniale. Przygotowany drobiazgowo, prosty w formie, bogaty w treści, postmodernistycznie złożony z odwołań i cytatów, mocno współczesny. Wciągający. Jasne, uśmiechniecie się kilka razy. Może i wytupiecie rytm piosenki, albo wyklaskacie go, uderzając dłonią o kolano. Ale gdzieś w tle będzie majaczyć wciąż ta nieładna, niewygodna prawda. I najdoskonalej wygłoszony monolog Szymona Czackiego, najpiękniej wyśpiewana piosenka, nie pokryje jej niepamięcią.

„Głód” obnaża także bezlitośnie pustotę świata zachodu, zaleczania sumienia datkami na fundacje, planowaniem pomocy, zamiast jej udzielaniem, skupieniu na masie ludzkiej, i nie dostrzeganiu konkretnego człowieka, człowieczeństwa w tej masie. Odsłania lansowanie się na dobroczynności, bezużyteczność doraźnych akcji humanitarnych, źle zaplanowanych, źle rozegranych, źle sfinalizowanych. „Nie umiemy pomóc i nie zamierzamy, chcemy tylko wam pokazać, że świetnie śpiewamy” – wyśpiewują ze sceny celebryci, którzy po zejściu ze sceny wracają do wygodnego, zachodniego życia. Nie muszą nawet zdawać sobie z tego sprawy, ich intencje mogą być jak najbardziej szlachetne. Czy to znaczy, że mamy zrezygnować z takiej formy pomocy? Nie. Ale to kropla w morzu potrzeb.

Głód dołącza do zestawu spektakli, które chcę oglądać wielokrotnie. Myślę, że jeszcze niejedno w nim odkryję. Zespół aktorski jest niewielki, ale śpiewa pięknie, gra wspaniale, i gdyby nie tematyka, oglądało by się to z prawdziwą przyjemnością. Zwłaszcza, że czarnego humoru twórcy użyli tutaj doskonale. Szymon Czacki, Urszula Kiebzak, Katarzyna Krzanowska i Małgorzata Biela tworzą zgraną drużynę, chociaż jedyny pan w zespole działa najbardziej hipnotyzująco.

Nie czytałam książki – raportu Martína Caparrósy, na której oparto ten spektakl, ale wiem, że będę musiała to zrobić. Bo kiedy już raz zagłębić się w ten temat, to nie można przestać kopać. Jest to takie poszukiwanie powodu do nieusprawiedliwiania się. Do uświadomienia sobie, że za każdym razem, kiedy mówię, że jestem głodna, tak naprawdę nie mam pojęcia, co to znaczy. I obym nigdy nie miała, ani ja, ani Wy.

Tak łatwo przeoczyć za statystkami ludzkie istnienia, zgubić sens pod cyferkami z giełdy żywnościowej, zakopać trudne fakty pod dywanikiem z batoników. Idźcie na Głód, weźcie znajomych, piszcie o tym, mówcie i czytajcie. Może naprawdę „To jeszcze nie koniec”?

 

O SPEKTAKLU

GŁÓD

tekst wg Martína Caparrósa

Premiera: 17.12.2016 r., Nowa Scena, ul. Jagiellońska 1

 

REŻYSERIA: Aneta Groszyńska

PRZEKŁAD: Marta Szafrańska-Brandt

ADAPTACJA I DRAMATURGIA:  Jan Czapliński    

 

SCENOGRAFIA, KOSTIUMY:    Tomasz Walesiak   

MUZYKA: Jerzy Rogiewicz          

ŚWIATŁO: Adam Zapała 

KONSULTACJE CHOREOGRAFICZNE: Katarzyna Zielonka

 

OBSADA:

Urszula Kiebzak

Małgorzata Biela

Katarzyna Krzanowska

Szymon Czacki

 

TRAILER


 

Mój Młynarski [refleksja]

Sergey Zolkin, Maszyna do pisania, (źródło: unsplash.com)

Moje pierwsze, piosenkowe skojarzenia, gdy myślę o Wojciechu Młynarskim, to Absolutnie, Róbmy swoje, W Polskę idziemy, Moja miłość największa i Następny. Taki przekrój przez całego Młynarskiego: ironicznego, lirycznego, kronikarza codzienności, tłumacza.

W tych piosenkach jest mój Młynarski. Moja wrażliwość na jego teksty i moje wspomnienia.

Myślę, że to autor należący do tych, których czyta się bardzo osobiście, mimo ich uniwersalnej wymowy. Bo z tych tekstów można złożyć Polaków portret własny, ale przede wszystkim, swój portret. Każdy z nas bywa po trochu bohaterem tych utworów.

Z każdą z tych piosenek, które wymieniłam, wiąże się dla mnie jakaś emocja, jakieś wspomnienie, jakaś konkretna, może już nieuchwytna chwila, spotkanie, dotknięcie dłoni. Moja wewnętrzna mobilizacja, by pisać, pisać, pisać, przelewać w tekst uczucia, spostrzeżenia, chwile śmieszne i tragiczne.

I te konkretne obrazki: Absolutnie w wykonaniu meeow, parodia Róbmy swoje Kabaretu Moralnego Niepokoju, W Polskę idziemy Gołasa, jakoś tak nadal aktualne, Moja miłość największa, co nie wie, że moja, i bezwzględny Następny, którego znam w wielu różnych interpretacjach, ale z tych polskich najbardziej wstrząsa mną w wersji Jacka Bończyka. Taki jest mój Młynarski.

 

Damy z „Pitavalu”. O kobietach kryminalnie

Fragment okładki “Pitavalu Krakowskiego” z “Piękną Zośką”

Wczoraj był Dzień Kobiet, więc dzisiaj, jako że wcześniej nie zdążyłam tego faktu uczcić żadnym tekstem, postanowiłam wybrać kilka interesujących historii kryminalnych z mojego wydania „Pitavalu Krakowskiego”, w których kobiety są w centrum uwagi. O tej bardzo wciągającej lekturze jeszcze napiszę, ale teraz przybliżę trzy opowiastki o kobietach, które stały się sławne dzięki kryminalnym skandalom. Pełne historie, wraz z procesami, znajdziecie we wspomnianej książce.

Helena Gadomska vel Helena Brzezińska – szał namiętności

Żona artysty malarza, Tadeusza Gadomskiego, którego poślubiła w 1891 roku. Siostra aktorki prowincjonalnej, Zofii Zielińskiej, dzięki której trafiła w kręgi artystyczne i nawiązała romans z aktorem Konopką. Gdy mąż przechwycił jej list do kochanka i urządził jej awanturę, porzuciła go, pojechała do Poznania i grała w tamtejszym teatrze. Kilka razy wracała do błagającego ją o to męża i odchodziła od niego.

W  Stanisławowie nawiązała romans z chórzystą z trupy Jana Reckiego, gdzie przyjęto ją, ponieważ była bez środków do życia. Postanowiła już nigdy więcej nie wracać do męża i układała sobie życie z Antonim Walentowskim, którego małżeństwo również było fikcją. Nie mieszkał z żoną od kilku lat.

Gdy teatr Reckiego przyjechał do Krakowa z występami, Helena, na scenie nosząca pseudonim Brzezińska, zamieszkała wraz z Antonim w małym mieszkaniu jej matki, dołączył do nich także jeden z kolegów aktorów. Tadeusz Gadomski, choć podejrzewał, że żona kogoś ma, wciąż miał nadzieję na jej powrót. Udał się na spektakl z udziałem Heleny i Antoniego,  a  następnie dołączył do niej, jej matki i kolegi aktora, powracających do mieszkania teściowej. Tam, gdy został sam z żoną, padł na kolana i błagał o powrót. Nie zgodziła się, jednak zaproponowała ponowne spotkanie.

Wyszedł w noc z kolegą aktorem żony, bo ten zamierzał nocować gdzie indziej. Po drodze natknęli się na pijanego Walentowskiego i Tadeusz zaczął coś podejrzewać, jednak Antoni udobruchał go kilkoma żarcikami. Gdy już rozchodzili się w pokoju, Gadomski natknął się na grupę aktorów z trupy Reckiego, którzy rozprawiali głośno o związku Walentowskiego i Brzezińskiej. Nic dziwnego, że ciśnienie krwi wzrosło mu gwałtowni. Natychmiast zawrócił, zaczaił się za rogiem i czekał.

Gdy ujrzał dwóch aktorów, z którymi rozstał się jakiś czas temu, kolegę z trupy i Walentowskiego, wyszedł  zza węgła i zaczepił ich uwagą, że jeśli zmierzają do jego żony, pójdzie z nimi. Walentowski zareagował bluzgami i między panami wywiązała się bójka. Gadomski w szale wyciągnął scyzoryk i kilka razy wbił go w  pierś rywala, który zmarł niedługo po tym, mimo szybkiej reakcji owego kolegi aktora. Następnie Tadeusz porzucił poszkodowanego, schował scyzoryk i po prostu odszedł, ponoć w stronę Rajskiej. To oznaczało oczywiście głośny proces, o którym możecie poczytać szerzej w wyżej wymienionym Pitavalu.

Może i Helena była w tym przypadku Krakowska a nie Trojańska, ale zazdrość umiała budzić równie dobrze.

Lucyna Kotarbińska i boje z prasą

W tej historii obyło się bez rozlewu krwi, ale było równie interesująco. Dzisiaj wytaczanie spraw kolorowym pisemkom jest na porządku dziennym. Ale także Kraków sprzed stu lat mógł „pochwalić się” podobnymi procesami. Ten mający zadośćuczynić Kotarbińskim jest jednym z bardziej spektakularnych w historii.

Na przełomie 1903 i 1904 roku na arenę sądową ponownie wkracza teatr. Konkretnie  Józef Kotarbiński, dyrektor Teatru Miejskiego, aktor, literat, oraz jego małżonka, Lucyna Kotarbińska. Kotarbińskich niechętnie widziano na czele teatru, nic dziwnego, że ten fakt podchwyciła ówczesna prasa.

W tym okresie w Krakowie Stanisław Lipiński redagował dwutygodnik satyryczny, „Bocian”, którego poziom wypowiedzi moglibyśmy porównać do dzisiejszego „Faktu” albo „Super Expressu”. Obrażał w nim na prawo i lewo każdego, w niezbyt wykwintny sposób, a jego krytyka zazwyczaj pozbawiona była merytoryki. Tak było i w tym przypadku.

Pani Lucyna została w pisemku określona mianem „Lucuś – poskramiaczki”, dzięki której dyrektor (nazywany „głupim Józiem”) skacze tak, jak ona mu każe. Na tym właśnie aspekcie ich związku skupił się autor paszkwili na ich temat. Wierszykowi o poskramiaczce towarzyszył sugestywny rysunek. Na innym rysunku Kotarbińską przedstawiono jako maciorę (co miało zaważyć na losie oskarżonego). Ciekawe w tej sprawie jest to, że podobnych kwiatków na temat Kotarbińskich było sporo. Nie wiadomo, co sprawiło, że akurat tę sprawę małżeństwo postanowiło zgłosić. Kraków zagotował się od sensacyjnych doniesień. Wydaje się, że mimo wszystko „Bocian” zadziałał na korzyść dyrektorostwa, bo nawet wśród kręgów, gdzie niezbyt ich sobie ceniono, potępiano poziom wypowiedzi owego pisemka.

Sprawa była ciekawa także ze względu na podejście prasy: inaczej prezentowały się relacje z procesów publikowane przez „Bociana”, inaczej te, które publikował np. „Czas”. Lipiński nie bardzo przejął się całą sprawą i wyrokiem sądu, który był zresztą niewysoki (dwumiesięczny areszt) i nadal szkalował kogo popadło.

„Piękna Zośka” – modelka w opałach

Kolejna ofiara męskiej porywczości. Do 1921 roku nazywała się Zofia Frontczakówna i była ulubioną modelką malarzy Młodej Polski. Jej twarz jest na obrazach Kossaka, Wodzinowskiego, Stachiewicza. Ubrana w kolorowy strój krakowski, była symbolem tego, co fascynowało malarzy w polskiej wsi. Pozowała nawet po ślubie z Maciejem Paluchem, by dorobić do funduszy na życie. To miało przyczynić się do jej tragedii.

Mąż był pijakiem i awanturnikiem. Był prymitywny do granic możliwości, podobnie jak jego gospodarstwo, które założył na jej niewielkiej działce pod Krakowem. W domu była jedna izba z klepiskiem, w której mieszkały także zwierzęta. Mąż wymuszał na Zośce całkowite posłuszeństwo i ciągłą gotowość do spełniania tak zwanego obowiązku małżeńskiego. Chociaż brakowało pieniędzy, Zofia co roku rodziła dziecko, kilka z nich z marło.

Przy tym wszystkim Paluch zdawał się kochać żonę, jednak robił to w sposób co najmniej nieodpowiedni. Wizyty w pracowniach malarskich przyprawiały go o szał, jednak rezygnacja Zofii z tych wizyt niczego nie zmieniła. Podobnie jak przepisanie ¼ majątku na męża. Paluch bił żonę, sąsiedzi unikali ich domu, a matka wyprowadziła się do siostry Zofii.

Miarka wreszcie się przebrała: Zośka zabrała dzieci i przeprowadziła się do ciotki, zażądała alimentów i cofnięcia darowizny. Mąż nachodził ją, a próby ratowania związku kończyły się gorzej niż źle.

W tej historii nie ma happyendu… Pewnego razu, gdy żona przyszła po prowiant dla siebie i dzieci do podkrakowskiego domu, Maciej Paluch w szale zabił Zośkę siekierą, a ciało poćwiartował i w nocy wrzucił do pobliskiej rzeki.

Do końca utrzymywał, że śmierć żony była wypadkiem. Wyszedł na wolność w  1937 roku a zmarł dopiero w 1960 na skutek zaczadzenia w swoim składzie szmat, którymi handlował pod koniec życia. Czy to miało być zadośćuczynienie od losu?

Więcej historii znajdziecie we wspomnianej na wstępie książce Wydawnictwa Literackiego, Pitaval Krakowski, której autorami są: Stanisław Salmonowicz, Janusz Szwaja, Stanisław Waltoś. Wiem, że niedawno ukazało się nowsze wydanie. Moje pochodzi z 1973 roku. Może nie jest tak piękne, jak to najnowsze, ale z pewnością równie fascynujące