Noc Teatrów w blaskach rewii: „Life & Diamonds” w Teatrze Barakah [recenzja]

Źródło: facebook.com/TeatrBARAKAH

Mam taką osobistą, nieoficjalną i niespisaną listę spektakli do obejrzenia. Jedną z pozycji była rewia drag queen, choć nie sądziłam, że uda mi się ten  punkt zrealizować kiedykolwiek. A tu proszę, udało się! I to w święto teatralnego świata, bo w samą Noc Teatrów, 16 czerwca, w Teatrze Barakah.  Dokładniej była to jedna z odsłon Jedynej Rewii Drag Queen w Polsce, „Life & Diamonds”, której producentem jest Henryk Pasiut.

Pierwszym wrażeniem towarzyszącym mi przy oglądaniu tego barwnego show była wielka pasja, którą twórcy wkładają w ten spektakl. Ogromne zaangażowanie i gigantyczna praca włożona w to przedsięwzięcie przebijają przez układy choreograficzne, kostiumy i pokazy iluzji, wplecione w przedstawienie. Na salę wchodziłam bez specjalnie poczynionych oczekiwań, bo przecież nie miałam żadnego porównania. Jedynie mgliście kojarzyłam założenia ogólne tego typu sztuki estradowej. I myślę, że „Life &Diamonds” z Teatru Barakah to godny reprezentant gatunku, w dodatku ze świetnym zapleczem teatralnym.

Oczywiście sama idea mężczyzn przebranych za kobiety lub występujących w rolach kobiecych jest mi znana z desek teatru i sceny kabaretowej. Jednak drag queen to ktoś więcej – to sceniczne wcielenie pewnego wyobrażenia o kobiecie. Można nazwać to parodią czy pastiszem, chociaż według mnie to wręcz apoteoza kobiecości w jej esencji, choć przerysowana. A przy tym źródło nieustających powodów do radosnego chichotu. Albo zafascynowania.

Formalnie ten rewiowy spektakl jest spójny stylistycznie, choć tworzą go kompletnie różne etiudy aktorskie, oparte na utworach muzycznych z playbacku, wykonywanych przez kilka drag queen. Mnie udało się obejrzeć pięć z nich: Ka Katharsis, której sceniczne wcielenie zafascynowało mnie chyba najbardziej, wyrazistą Papinę McQueen, majestatyczną Lady Brigitte i dość subtelną La Bibi Montés. Każda z nich z ogromnym zaangażowaniem wcielała się w swoją postać, a pomagały w tym bogate kostiumy, makijaż i świetnie opanowana choreografia. Wystąpiło także dwóch świetnych tancerzy.

Chociaż znalazłabym w tym spektaklu kilka momentów niespecjalnie trafiających w mój gust, np. niektóre utwory muzyczne,  czy elementy stand-upu, zresztą ogranego bardzo dobrze, ale którego po prosto zbytnio nie lubię (choć tu pewnie pokusiłabym się jednak o określenie one-man-show), to ogólnie całą rewię odebrałam bardzo dobrze. Warto jednak samemu przekonać się, że taka forma spektaklu ma swój urok i wielu widzów znajdzie w nim coś dla siebie.

Na specjalną uwagę zasługują także motywy iluzjonistyczne show, tworzone przez Victora Febo. Z pewnością taka szczypta magii dodaje tej rewii lekkości i pewnej tajemniczości. No i oczywiście sporo dobrej zabawy, bo Victor swój fach zna znakomicie. Partneruje mu m.in. Papina McQueen, z którą iluzjonista występuje i przy innych okazjach, a ten specyficzny duet sceniczny  jest chyba jedynym takim duetem w świecie iluzji.

Bywa tak, że mnie samą zaskakują moje reakcje na różnego rodzaju formy sceniczne. W tym przypadku byłam naprawdę pozytywnie nastawiona, ale nie spodziewałam się, że ta rewia spodoba mi się aż do tego stopnia. Zdecydowanie mam ochotę obejrzeć ten spektakl, lub podobny, jeszcze raz. Polecam każdemu ciekawemu różnorodności teatru i form scenicznych.

 

PS: Jeśli chcielibyście wspomóc powstanie kolejnej rewii drag queen, to jeszcze do 4 lipca możecie to zrobić wpłacając pieniądze w portalu wspieram.to. Na stronę zbiórki traficie np. klikając tutaj.

„Czarodziejska lekcja” sztuki iluzji z Victorem Febo w Teatrze Szczęście

W dzieciństwie musiałam chyba albo nigdy nie uczestniczyć w żadnym pokazie iluzji, albo musiał być on wyjątkowy słaby, bo moje najwcześniejsze wspomnienie sztuczek magicznych to telewizyjne show Davida Coperfielda. Potem był Magik Bardzo Dobry, czyli Andrzej Talkowski w wydaniu ze Spektaklu Bardzo Dobrego. Ale moim pierwszym prawdziwym pokazem iluzji „na żywo” był… spektakl dla dzieci, przygotowany przez iluzjonistę Victora Febo. Niczego nie żałuję, było świetnie!

Obawiam się, że mój wiek duchowy jest mocno niedojrzały. Bawią mnie spektakle dla dzieci, uwielbiam Klauna Feliksa a cyrkowe sztuczki wywołują na mojej twarzy wielki uśmiech. Więc zasadniczo nie ma znaczenia, że swój pierwszy pokaz iluzji magicznej obejrzałam w wersji przygotowanej dla najmłodszych. Zwłaszcza, że „Czarodziejska lekcja” to czterdzieści pięć minut profesjonalizmu w formie czystej zabawy. Ach, ten Teatr Szczęście to dla mnie prawdziwe źródło teatralnej szczęśliwości.

Nie będę wskazywać konkretnego spektaklu, bo widziałam go już kilka razy i za każdym bawiłam się świetnie, zwłaszcza obserwując reakcje zachwyconych małych widzów i ich opiekunów. Cóż, nie dziwią mnie one zupełnie.

Victor Febo swoją pracę wykonuje z prawdziwą pasją, co widać w każdym geście na scenie. Spektakl jest zabawny i kolorowy, angażujący uwagę widzów. Myślę, że kluczowe dla dobrego, pełnego odbioru sztuczek iluzjonisty jest kompletne oddane się oddziaływaniu własnej wyobraźni i fantazji, zrezygnowanie z intelektualnego analizowania i poddanie się tokowi zabawy. Pozwalając sobie na odbiór tego spektaklu w sposób nieskrępowany, pozwalamy sobie na dobrą zabawę. A to znakomity sposób na oderwanie się od naszego codziennego zabiegania.

Czy nie na tym między innymi polega iluzja? Na dostrzeżeniu magii wokół nas? Victor Febo przeprowadza widza na inną stronę rzeczywistości, pozwalając na dostrzeganie piękna drzemiącego w ulotności chwili. Pomagają mu w tym kolorowe chusty, prawdziwe różdżki i magiczne książki. Sprawnie operuje wszystkimi magicznymi rekwizytami, sprawiając, że czas zdaje się płynąć szybciej. Bo te trzy kwadranse zabawy mijają w mgnieniu oka.

Victora Febo można zobaczyć także w pokazach dla dorosłych. Niemniej jednak „Czarodziejska lekcja” spodoba się i małym, i dużym. Władysław Sikora, w kontekście swojej twórczości, mawia: „Porzućcie wszelką nadzieję, a będziecie się dobrze bawić”. W tym przypadku powiedziałabym „Porzućcie wszelką analizę, a nie pożałujecie”. No i będziecie się świetnie bawić.

Informacji o najbliższej „Czarodziejskiej lekcji” szukajcie na stronach Teatru Szczęście.

Hipnotyczna moc teatru. „St. Nicholas” w Teatrze Szczęście [recenzja]

Obejrzany 24.02.2018 r, o 18:00, w Teatrze Szczęście.

Po spektaklu „St. Nicholas” zaczęłam się zastanawiać, czy aby Szymon Kuśmider sam nie jest wampirem. Wampiry posiadają moc hipnotycznego przyciągania – a monodram Kuśmidera zdecydowanie działa w ten sam sposób.

Ze sceny sączy się przytłumione światło. Nad sceną błyszczy staroświecki neon „St. Nicholas”. Sala pogrążona jest w ciemności, z półmroku wyłaniają się cienie, podsuwane przez wyobraźnię. I nagle pojawiają się słowa.

Znika sala, zaciera się granica sceny, aktor staje się postacią. Już nie mamy przed sobą Szymona Kuśmidera – aktora, tylko bohatera sztuki Conora McPhersona – krytyka teatralnego, przed którym drżał cały teatralny świat. I jego opowieść.

Opowieść, która wzrok przykuwa do twarzy mówiącego a całą uwagę słuchacza skupia na opowiadającym. Jak wtedy, kiedy w gronie znajomych ktoś nagle zaczyna niezwykle interesującą historię. Powoli wycisza się najbliższe otoczenie, tylko gdzieś z oddali, w tle, toczy się codzienność. Łapczywie chwyta się kolejne zdania, smakując chwilę.

Dzięki sztuce McPhersona doświadczamy teatru tu i teraz. Niezwykle namacalnie, intensywnie, zmysłowo. Bo ten monodram w wykonaniu Szymona Kuśmidera to teatr w niezwykle skondensowanej formie. Jego kwintesencja. Aktor koncentruje na sobie całą uwagę widza. Gęsto tutaj od zdarzeń, przeczuć i emocji, choć gesty są oszczędne, nie wykraczające poza gestykulację towarzyszącą rozmowie. Wciąż trwa stan oczekiwania, gotowości na nowe szczegóły. Koncentrujemy się na odbiorze. Wsłuchujemy się w głos

Potem przychodzi refleksja – co ja robię ze swoim życiem? Czy jest ok? Czy to kim jestem dla świata, zgadza się z tym, kim jestem dla siebie?

Ale to później. Na razie płyniemy z nurtem opowieści. Przeżywamy wraz z bohaterem znużenie codzienną rutyną, zmęczenie własną wielkością i nowe, ekscytujące uczucie zadurzenia w pięknej aktorce. I zastanawiamy się, czy z ciemności naprawdę wyłoniły się wampiry? Czy może sami je sobie wymyśliliśmy?

„St. Nicholas” to również niezwykle interesujące spojrzenie na teatr od drugiej strony – oczami krytyka. Bohater sztuki traktuje go dość instrumentalnie, jako trampolinę do własnego sukcesu. Nie zważając na konsekwencje bawi się w teatralnego bożka, który ma moc skazania spektaklu na wieczne potępienie, na pustą salę i złą opinię. Jest przy tym znudzony własną siłą, wyrachowany, nonszalancki. To znudzenie doprowadza go do skraju wytrzymałości psychicznej, do wypalenia zawodowego i życiowego. Dopiero spotkanie pięknej aktorki budzi w nim na nowo prawdziwą chęć przeżywania życia z pasją.

Jednak żeby uświadomić sobie w pełni swoje ludzkie ułomności, bohater sztuki potrzebował spotkania z istotami wyrachowanymi w sposób doskonalszy niż on. Pozbawionymi wyrzutów sumienia, kierowanymi wyłącznie egoizmem. To wampiry nauczyły go o jego słabościach, zapewniając mu nieograniczony dostęp do luksusu i blichtru w zamian za jego usługi.

„St. Nicholas” to bogata, pełnokrwista opowieść o człowieczeństwie, o ludzkiej stronie sztuki, o sile namiętności i własnych pragnień. Szymon Kuśmider opowiedział ją z pasją, talentem i zaangażowaniem, które nie pozwalały oderwać publiczności wzroku od mówiącego aż do ostatnich fraz.

WIĘCEJ O SPEKTKALU

Strona spektaklu St. Nicholas na Facebooku: www.facebook.com/monologueplay