Po prostu boska. Boska Florence!

Obejrzany 7 września 2016 roku.

boska-florence, źródło: http://www.kina.krakow.pl/images/dbimages/film_10983_original_1.jpg
Jeden z plakatów promujących film Boska Florence (źródło: www.kina.krakow.pl)

Wielbicielom Krystyny Jandy Boska! nie jest obca. Aktorka od lat wciela się w postać Florence Foster Jenkins, najgorszej śpiewaczki operowej w dziejach, którą uwielbiały tłumy. Bo była boska. Sztuka Petera Quiltera, w której Krystyna Janda, w Teatrze Polonia, gra tytułową Glorious!, w 2011 roku została wyemitowana na żywo, w poniedziałkowym paśmie Teatru Telewizji, gromadząc przed telewizorami ponad dwa miliony osób. Co to był za spektakl! Wyobrażam sobie, że na widowni w sali teatralnej musi być jeszcze bardziej bosko, o czym świadczy liczba odsłon tego spektaklu na deskach Polonii, podawana już w setkach. Teraz ta historia doczekała się ekranizacji. Wiedziałam, że muszę zobaczyć film Boska Florence (org. Florence Foster Jenkins), jak tylko ujrzałam jego zapowiedzi. I wreszcie się udało.

Mając wciąż w głowie boską Florence w wykonaniu Krystyny Jandy, jej męża, St Claira w interpretacji  Wiktora Zborowskiego i postać jej asystenta, Kosmy,  graną przez Macieja Stuhra, starałam się spojrzeć na grę Meryl Streep, Hugh Granta i Simona Helberga bez dokonywania porównań. Nie rozczarowałam się. Film jest piękny, nakręcony w stylu tego starego, dobrego kina lat 50. Reżyser, Stephen Frears, może wpisać ten film na listę swoich najlepszych. Scenografia i kostiumy są fenomenalne. Znakomicie oddają klimat lat 40.  w wielkim mieście, ten z wyobraźni zbiorowej: smokingi, muszki, eleganckie samochody, długie suknie, kluby muzyczne, dżentelmeni w angielskim stylu. Proporcje między śmiechem i wzruszeniem są idealne.

Przed kreatorką głównej roli, Meryl Streep, stanęło trudne zadanie, bo przecież w musicalu Mamma mia! udowodniła, że śpiewać potrafi. A tutaj… No cóż, musiała zagrać coś dokładnie przeciwnego. Zrobiła to doskonale i była przy tym czarująca. Jej Florence była pełna życia i nadziei. Mąż, w którego wcielił się Hugh Grant, wspierał jej naiwnie dobrotliwe spojrzenie na świat swoim silnym ramieniem i manierami prawdziwego, angielskiego dżentelmena, wyczarowując świat godny fantazji i muzycznej pasji Florence. I jest jeszcze akompaniator, którego zagrał aktor dotąd znany mi jedynie z serialu Big Bang Theory, Simon Helberg. On również spodobał mi się w takiej bardziej „poważnej” odsłonie.

Ta trójka na ekranie komponowała się świetnie. Uroczo egzaltowana, zakochana w muzyce Florence, spokojny, opanowany St Clair i Cosmo, który łączył w sobie obie te postawy, stali się bohaterami opowieści nie tyle o dążeniu do sławy, co o przyjaźni i lojalności. Jenkins nie umiała śpiewać, to fakt, są nawet nagrania, które to dokumentują. Ale wkładała w to tyle pasji, że nie sposób było jej się oprzeć. Jestem skłonna uwierzyć, że nie wszyscy oglądali jej występy dla tak zwanej beki. Była autentyczna, a autentyczność przyciąga. Dodajmy do tego wrodzony urok Meryl Streep a otrzymamy mieszankę nietypowej i bardzo magnetycznej osobowości kobiecej.

Oczywiście były i ciemne punkty w tej historii: interesowność klakierów, fałszywe uwielbienie dla ewentualnej sponsorki, a z drugiej strony bardzo szczerzy recenzenci. Prawda jest ważna, ale ważny jest również sposób jej wyrażania. Słowa mają moc, niewłaściwie użyte ranią. Zdarzało mi się czasem pisać lub mówić, że coś mi się nie podoba. Powinno się to robić. Powinno się również uważać na to, w jaki sposób się to robi i kogo to dotyczy. Florence nie była po prostu kiepską śpiewaczką. Takich jest sporo. Była kiepską śpiewaczką o złotym sercu. Czasem może zbyt otwartym, podobnie jak jej zasobny portfel.

Poza wszystkim jest to również wielka opowieść o sile pasji i muzyki. O tym, że nie tylko łagodzi obyczaje, ale i prawdziwie ocala. Także od zapomnienia. Wierność sobie popłaca. Dzięki tej sile pasji Florence przeżyła pół wieku, obarczona ciężką chorobą. Odeszła spełniona. Takiego życia powinniśmy sobie wszyscy życzyć – spełnionego. Zobaczcie ten film. Warto. Jest po prostu bosko piękny.

TRAILER

Pełną obsadę i informacje na temat filmu znajdziecie np. klikając tutaj.

Przedsionek piekła. Kabaret śmierci [recenzja]

KabaretŚmierci_plakat
Plakat promujący film Kabaret Śmierci (źródło: filmweb.pl)

Kilka lat temu przeczytałam książkę, o której myślę zawsze, gdy ktoś wspomina drugą wojnę światową. Była to Proca Dawida – kabaret w przedsionku piekła Ryszarda Marka Grońskiego. Opowiadała o żydowskich teatrzykach warszawskich międzywojnia, które walczyły z nadchodzącą katastrofą tak, jak umiały – śmiechem. Mała, wielka broń w obliczu nieuniknionego. Tymczasem TVP Kultura zaproponowała widzom dokument, którego tytuł natychmiast przypomniał mi o wyżej wspomnianej pozycji.

Kabaret śmierci to film dokumentalny Andrzeja Celińskiego z 2014 roku. Może nie powinnam w ten sposób pisać o filmie podejmującym taką tematykę, ale dawno nie widziałam tak urokliwego dokumentu. I równocześnie budzącego tyle grozy. Po obejrzeniu tego świadectwa czasów apokalipsy przemysł rozrywkowy zyskuje drugie dno, a ocalająca moc śmiechu również przeraźliwie dosłowne znaczenie. Kiedy gra na scenie staje się grą o życie, oczyszczająca umowność zabawy traci ostrość granicy zapewniającej znany nam, widzom, komfort. Teatr ludzi żywych zamienia się w teatr marionetek. A  jednak grają i dają z siebie wszystko. Bo zarówno profesjonalni artyści, jak i amatorzy, tylko w ten sposób mogli podjąć walkę o przetrwanie.

Wypowiedzi  Volkera Kühna (reżyser teatralny), Jana Szurmieja (reżyser, aktor), Roy’a Kifta (dramaturg, pisarz), Anny Hanusovej-Flachovej (świadek, więźniarka obozu Theresienstadt), Evy Herrmannovej (świadek, więźniarka obozu Theresienstadt), Leopolda Kozłowskiego (świadek, więzień obozów Kurowice i Jaktorów) uzupełniono fabularyzowaną ilustracją. Są tam obrazy z getta, w którym rzeczywistość wyśmiewał komediant Rubinstein (Rafał Gąsowski), jest wspomnienie o Wierze Gran (Magdalena Wojnarowska), znanej nie tylko w żydowskich teatrzykach i kabaretach. Jest wreszcie przejmująca opowieść Leopolda Kozłowskiego, którego w fabularnej retrospekcji zagrał Miłosz Pietruski. Jest kabaret obozowy na cześć Fritza Grünbauma (Feliks Szajnert) i zmagania filmowca Kurta Gerrona (Rafał Jędrzejczyk) z polityką propagandy Trzeciej Rzeszy.  Jest także wspomnienie pokazowego obozu Theresienstadt, którym naziści mydlili oczy opinii publicznej.

Muzyczną oprawę filmu zapewnił zespół Kroke. Szmonces przeplata się z czarnym humorem, piosenka polska (czy też w innych językach) z tą w jidysz. Śmiech staje się bronią, która wzmacnia resztki oporu wobec rzeczywistości, a sztuka niszą, w której na chwilę można schronić się przed ciosem. Wypowiedzi ocalałych przyprawiają o gęsią skórkę, wspomnienia o żydowskich artystach, kochających przecież swoje ojczyzny, które się ich wyparły ze względu na ich pochodzenie, zwyczajnie bolą. I w kontekście tych opowieści zupełnie inaczej brzmi pytanie pobrzmiewające w Nie-Boskiej Komedii. Wszystko powiem Bogu Teatru Starego: „Przyszły do ciebie te tory?”. Przyszły. Z całą swoją potwornością, zerwanymi nadziejami i grozą chwil, z którą walczono zakazanym śmiechem.

Napisy końcowe pozostawiły mnie bez słów, choć w zupełnie inny sposób, niż okrutny Syn Szawła. Kabaret śmierci jest najpiękniejszym dokumentem o drugiej wojnie światowej, jaki widziałam. Dzięki takim filmom może nie całkiem przeminie postać tamtego świata, pogrzebanego pod skorupą bezmyślnego zła.

WIĘCEJ NA TEMAT FILMU

Wpis na stronie FilmPolski.pl – KABARET ŚMIERCI.

ZAPOWIEDŹ TELEWIZYJNA

Na szlaku Tajemnicy Domu Helclów

Tajemnica Domu Helclów, Maryla Szymiczkowa, Znak, Kraków 2015.

Maryla Szymiczkowa_Tajemnica Domu Helclów

Czy zdarza wam się czasem, że za wykonanie pewnych czynności nagradzacie się lekturą dobrej książki? U mnie było tak z Tajemnicą Domu Helclów. Kiedy stało się jasne, że bez dodatkowej motywacji ukończenie pewnego tekstu będę odwlekać w nieskończoność, położyłam przy łóżku nowiutki egzemplarz książki, którą od dawna chciałam przeczytać. Oj, kusiło, kusiło! Ale tekst napisałam, a nagroda okazała się naprawdę wspaniała.

Maryla Szymiczkowa, czyli Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński, stworzyli zabawny, historyczny kryminał, z takim starodawnym suspensem, jak w historiach z Poirot. Tyle, że zamiast policyjnego detektywa lokalną zagadkę rozwiązuje pani profesorowa Szczupaczyńska.

Profesorowa jest typową mieszczką, Krakuską z krwi i kości, choć tak w ogóle to z Przemyśla. Zdążyła już jednak wrosnąć w środowisko tej małej, a przecież królewskiej, mieściny. Autorzy wykonali ogromną pracę badawczą, bo z kart tej opowieści można by się uczyć historii starego Krakowa.

Na każdym kroku spotykamy znane nazwiska: Żeleńscy, Tarnowscy, Potoccy, Matejkowie… Ludzie, wokół których kręciło się życie i narastały tony plotek. Jako wielbicielka Tadeusza Żeleńskiego z radością odkryłam jego postać, wpisaną zręcznie w historię pani Szczupaczyńskiej. A jest to jego mniej znana odsłona: studenta medycyny, członka rodu z tradycjami szlacheckimi.

Z przyjemnością przemierzałam ulice Starego Miasta, wyruszając z profesorową i jej służącą, Franciszką, na zakupy na Placu Szczepańskich, uczestniczyłam w otwarciu nowiutkiego Teatru Miejskiego przy Placu Świętego Ducha, zwiedzałam ciemne zakątki, aż za Nowym Kleparzem, odkrywałam okolice miasta i podejrzane lokale, w stylu Hotelu Krakowskiego. Chętnie wczytywałam się w historie ludzi i budynków, częściowo mi znane z prozy Boya i innych, piszących o tamtych czasach.

Dodatkowo, postać głównej bohaterki jest tak różna od zwyczajowych bohaterów historii kryminalnych, że aż z zapartym tchem czeka się na jej kolejny krok. Może byśmy wiedzieli, jak zachowa się w jakiejś sytuacji prywatny detektyw, ale profesorowa? Ta sama, która jeszcze stronicę temu zarządziła pulardę na obiad?

A tu, proszę, zamiłowanie do plotkowania okazuje się bronią dalekiego zasięgu, a picie herbatki znakomitym substytutem przesłuchania. Widać, że pani Szczupaczyńska nie jest typową panią mieszczańskiego domu, choć spełnia swe obowiązki wzorowo. Czytuje kryminały, pisuje wiersze, kieruje karierą męża, dba o dom, a poza tym potrafi wytropić mordercę w miejscu, o którym nikt by nie pomyślał. No i dodatkowo pięknie rysuje, co ostatecznie również pomaga jej w rozwiązaniu zagadki.

Na okładce książki zamieszczono słowa Michała Rusinka:
„Nie jestem pewien, co tu jest dla czego tłem: czy XIX-wieczny Kraków dla misternej i zabawnej intrygi kryminalnej, czy też owa intryga dla arcyszczegółowo odtworzonego XIX-wiecznego Krakowa i jego socjety. Jestem natomiast pewien, że to pyszna lektura.”

Dokładnie tak jest. Z każdą stroną apetyt rośnie. Jestem zakochana w tej historii, we wszystkich jej smaczkach i odcieniach. Uśmiechałam się za każdym razem, gdy trafiłam na wplecioną w treść anegdotkę, którą wyczytałam u Boya, śmiałam się ze zręcznie ukrytych aluzji do czasów współczesnych. Tak wiele tutaj do odkrycia. W prawdziwych realiach autorzy umieścili bardzo prawdopodobną, choć niesamowitą, opowieść. Bardzo się cieszę, że ktoś tak zręcznie ubrał tamtą atmosferę w zdania i historie, które ją ożywiają. Nawet, jeśli tylko towarzyszymy bohaterce w kondukcie żałobnym mistrza Matejki, lub przy zlecaniu na kolację karpia zrobionego na szaro. Z entuzjazmem przyjęłam informację, że niebawem ma się ukazać druga część przygód dociekliwej profesorowej, Zofii Szczupaczyńskiej (której wreszcie, mam nadzieję, zamontowano upragniony telefon). Nie mogę się doczekać.