Quilling a kultura w moim życiu, czyli czasem kręcę [felieton]

Czasami kręcę. Można było to zaobserwować przy okazji serii Łąka Cafe, bo jej ilustracją był łąkowy ślimak Stefan skręcony przeze mnie w technice quilling.

Ostatnio wracam do papierowej twórczości i zaczęłam się zastanawiać nad tym, jak te moje wszystkie twórcze aktywności spotykają się i łączą. Jak bardzo przejawy kultury artystycznej, która mnie otacza, wpływają na to, co robię “po godzinach”. I odwrotnie. Zresztą przypadek Stefana jest tego znakomitym przykładem.

Zrobiłam w pamięci przegląd moich quillingowych wytworów i okazuje się, że mogłabym wydzielić w nich sporą grupę takich, które powstały z inspiracji moimi zainteresowaniami kulturowymi.

Jako że znakomita część mojej sympatii do sztuki skupia się na sztukach scenicznych i estradowych, zwłaszcza na kabarecie, wśród moich “natchnień” do kręcenia papierowych paseczków prym wiedzie sztuka kabaretu.

Pierwszym takim kabaretowym mini dziełkiem były kolczyki stylizowane na logo Stowarzyszenia PAKA, którego wolontariuszką byłam przez szereg lat. To pierwsze zrobiłam jeszcze z ręcznie wyciętych pasków czarnego i pomarańczowego papieru. Kolejne powstało z okazji 30. PAKI i miało już barwy tamtej perłowej edycji. I prezentowało się dużo lepiej, bo i ja nabrałam wprawy.

Z czasem moje pomysły były coraz bardziej szalone. Jednym z moich ulubionych musicali jest Moulin Rouge. Jak dotąd powstały trzy artefakty w technice quillingu, inspirowane tym filmem: gorset i czerwony wiatrak, będące broszkami, oraz lekkie nawiązanie do jednego z plakatów w formie wisiorka.

Z miłości do muzyki powstał komplet składający z się z czarnej, gitarowej broszki i kolczyków-nutek. Jeszcze nie wykonałam nic w tej technice z pobudek teatralnych i literackich, ale podejrzewam, że to tylko kwestia czasu.

Co mi daje takie projektowanie papierowej biżuterii? Na pewno mnóstwo radości. Satysfakcję, że nikt inny czegoś takiego nie posiada. Darmowe ćwiczenie kreatywności. Trening cierpliwości, bo elementy są filigranowe i czasochłonne. Jeden taki przedmiot to przynajmniej kilka godzin pracy, czasem dni, zwłaszcza wliczając w to utrwalanie papieru lakierem. Bardzo podziwiam rękodzielników, którzy tworzą w tej technice małe dzieła sztuki.

W szerszym kontekście pozwala mi to również podbudować poczucie własnej wartości, bo wiem, że jeśli coś sobie wymarzę i odpowiednio zaprojektuję, jestem w stanie to zrobić. Nawet jeśli to nie będzie w 100% idealne, to na pewno będzie moje i niepowtarzalne. A ta wiedza przydaje mi się także na co dzień.

Jeśli macie ochotę obejrzeć moje prace wykonane tą techniką, zapraszam na stronę na facebooku: Paquillinka.

O recitalu kabaretowym [refleksja]

Ścibor Szpak w czasie recitalu w Kinoteatrze Wrzos, fot. P. J.
Ścibor Szpak w czasie recitalu w Kinoteatrze Wrzos, fot. P. J.

Niedawno pisałam na moim blogu o kabarecie tekst na temat piosenki kabaretowej. Przed chwilą skończyłam relację z ostatniego recitalu Ścibora Szpaka w Kinoteatrze Wrzos i pod wpływem tego pisania, jak i wcześniejszych refleksji o piosence kabaretowej, uznałam, że warto zaznaczyć istnienie takiej formy spektaklu, jaką jest recital kabaretowy.

Osobiście z tym typem recitalu miałam do czynienia głównie we Wrzosie, gdzie mogłam wysłuchać takich autorów piosenek, jak wspomniany Ścibor Szpak, czy Adam Wacławiak. Myślę, że do tej kategorii pasują także umuzykalnione występy Artura Andrusa i Andrzeja Poniedzielskiego, a także bardziej rozbudowane programy kabaretowe, oparte na muzyce, np. Pienia i Jęki Kabaretu Hrabi. Przynajmniej jeśli weźmiemy pod uwagę ogólną definicję recitalu.

Jednak recital kabaretowy to przede wszystkim postawienie w centrum zainteresowania piosenki, niekoniecznie satyrycznej, niekoniecznie zabawnej, ale na pewno dobrze zinterpretowanej i wykonanej przez twórcę związanego z kabaretem w dowolny sposób.

Mam wrażenie, że słowo recital w Polsce kojarzy się z panem ubranym w czarny sweter, śpiewającym smutne piosenki do smutnych dźwięków. Mało porywające, prawda? Cóż, recital kabaretowy jest zaprzeczeniem tej wizji. Choć zdarza się, że wykonawca występuje w czarnym odzieniu, to jego wykonania z całą pewnością nie należą do nudnych, ani smutnych. Bywają natomiast nastrojowe, nostalgiczne i poważne.

Recital kabaretowy to forma najpełniej prezentująca możliwości danego autora, który najczęściej bywa także kompozytorem i reżyserem własnych interpretacji. To forma, w której artysta kabaretu może ukazać się również jako liryk, a równocześnie udowodnić spójność swojej twórczości, bez względu na jej treść i tematykę.

Recital kabaretowy to także idealny format edukacyjny, który pokazuje całe bogactwo piosenki kabaretowej na konkretnym przykładzie. Nie bójcie się piosenki kabaretowej. Pozwólcie sobie pokazać, jak wartościowy i złożony jest jej świat. Najlepiej w czasie jakiegoś recitalu kabaretowego.

Teatromania postępująca. Część I, czyli jak to się zaczęło

Teatromania
Fot. Lloyd Dirks (Źródło: unsplash.com)

Zawsze lubiłam teatr. Odkąd pamiętam. Nie żaden konkretny – po prostu teatr. Do tej pory wspominam czule kilka spektakli, które wywarły na mnie duże wrażenie: „Miss Saigon” w Romie, „Tango Gombrowicz” w Słowackim, „100 lat kabaretu” i „Przemiana” w Starym. Wszystkie związane z jakimś wypadem szkolnym lub uczelnianym.

Preludium

Tak to wyglądało przez dłuższą chwilę – jeden spektakl od czasu do czasu. Ekscytowanie się znanymi nazwiskami w obsadzie. To wtedy pokochałam Krzysztofa Globisza. Ale ta miłość do teatru była we mnie cały czas, ewoluowała i rosła w siłę. Czekała na iskrę.

Teatr piosenki

W międzyczasie odkrywałam uroki krakowskiej sceny muzycznej: Janusz Radek, Michał Łanuszka, Robert Kasprzycki. Biorąc pod uwagę, jak ważna jest interpretacja w tym kręgu artystów, myślę, że można by i tutaj dopatrywać się pewnej teatralności.

Był jeszcze Teatr Piosenki W Centrum, na Szczepańskiej. Kręte schodki, mała piwniczka, niewielka estrada i bardzo miła pani od biletów. To było królestwo Michała Zabłockiego i Agnieszki Chrzanowskiej. Tam widziałam spektakle „Warjutkowie” i „Pan Kazimierz”, recitale Tomka Marsa i Agnieszki Chrzanowskiej. Było na co popatrzeć i czego posłuchać.

Wtedy zakochałam się w piosence z dobrym tekstem. To jest maksimum treści w minimum formy. Można ją zinterpretować muzycznie i aktorsko, potraktować jako dekoracyjny detal spektaklu, lub istotna jego część, a nawet odrębny mini spektakl.

Kabaretowa nuta

Naturalnie ta miłość do piosenki opracowanej aktorsko, przeniosła się na moje zainteresowanie kabaretem, który był obecny w moim życiu od dosyć dawna. Teraz jestem dużo dalej, znam lepiej historię, wiem, że piosenka była podstawą pierwszych, klasycznych kabaretów literackich. Przez wiele lat na pytanie o mój ulubiony kabaret odpowiadałam bez zająknięcia Ani Mru Mru, potem Formacja Chatelet, i ostatnio: Hrabi. Teraz ta odpowiedź brzmi 7 minut Po. I choć grupa zawiesiła działalność, nadal jest spełnieniem mojego marzenia o kabarecie. Wspaniale, że było mi dane być tak blisko ich twórczości.

Nic dziwnego, że kabaret tak mnie wciągnął. Ta sztuka łączy w sobie tak wiele środków wyrazu, co podkreślałam już wielokrotnie. Oczywiste, że znalazły się w nim również elementy teatralne i muzyczne. I takie kabarety lubię najbardziej: klasyczne w formie, niebanalne w treści. Mocno teatralne. I preferujące piosenkę, którą można określić również piosenką aktorską, choć dawno przestałam przywiązywać wagę do tych wszystkich etykietek.

Iskra

Ale jeśli piosenka aktorska, to oczywiście Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu i wspaniałe koncerty galowe. I tutaj powoli dochodzimy do mojego zainteresowania teatrem. Tym razem konkretnym teatrem. Zazwyczaj te koncerty podobają mi się całościowo. Czasem zdarza się jednak, że udaje wyłowić mi się tylko kilka perełek. Tak było tym razem. Przyznaję, że już lekko przysypiałam, kiedy zapowiedziano wykonanie „Do prostego człowieka”. Lubię ten tekst Tuwima, więc od razu się ożywiłam.

Na scenie stanął Marcin Czarnik. Zakochałam się od pierwszych taktów. Nawet nie wiem ile razy później odsłuchiwałam to wykonanie. Podekscytowana wymiana zdań z A., i cudowna wiadomość – od niedawna aktor Starego Teatru w Krakowie! Nie mogło być inaczej – poszłam na „Bitwę Warszawską 1920”, w której ten pan gra Feliksa Dzierżyńskiego. I to była ta iskra, która rozpaliła moje uczucie do teatru na dobre! A właściwie fajerwerki. (A., dziękuję.)

Po Staremu

Teraz trudno mi wyobrazić sobie miesiąc bez Starego Teatru. No czyż może być wspanialszy zespół? Juliusz Chrząstowski, Anna Dymna, Bartosz Bielenia, Jaśmina Polak, Anna Radwan, Małgorzata Hajewska- Krzysztofik, Adam Nawojczyk i tylu, tylu innych. I genialny duet Strzępka, Demirski.

Jan Klata wie, co robi. Przez niemal rok widziałam już wiele spektakli Starego i o żadnym nie mogę powiedzieć, że był słaby. Owszem, coś mogło nie być w moim guście, coś mogło mi się zwyczajnie nie spodobać (nie było tak), ale z takim zespołem naprawdę trudno zrobić zły spektakl.

I myślę, że wszystkie te moje sceniczne zainteresowania łączy podejście do widza, który zostaje potraktowany jak partner. Nie podaje mu się niczego na tacy. Pełnoprawny widz sam musi zdecydować, jakim kluczem chce odczytać to, co dzieje się na scenie. Dopiero wtedy przekaz artystyczny zyskuje pełnię.