Na szlaku Tajemnicy Domu Helclów

Tajemnica Domu Helclów, Maryla Szymiczkowa, Znak, Kraków 2015.

Maryla Szymiczkowa_Tajemnica Domu Helclów

Czy zdarza wam się czasem, że za wykonanie pewnych czynności nagradzacie się lekturą dobrej książki? U mnie było tak z Tajemnicą Domu Helclów. Kiedy stało się jasne, że bez dodatkowej motywacji ukończenie pewnego tekstu będę odwlekać w nieskończoność, położyłam przy łóżku nowiutki egzemplarz książki, którą od dawna chciałam przeczytać. Oj, kusiło, kusiło! Ale tekst napisałam, a nagroda okazała się naprawdę wspaniała.

Maryla Szymiczkowa, czyli Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński, stworzyli zabawny, historyczny kryminał, z takim starodawnym suspensem, jak w historiach z Poirot. Tyle, że zamiast policyjnego detektywa lokalną zagadkę rozwiązuje pani profesorowa Szczupaczyńska.

Profesorowa jest typową mieszczką, Krakuską z krwi i kości, choć tak w ogóle to z Przemyśla. Zdążyła już jednak wrosnąć w środowisko tej małej, a przecież królewskiej, mieściny. Autorzy wykonali ogromną pracę badawczą, bo z kart tej opowieści można by się uczyć historii starego Krakowa.

Na każdym kroku spotykamy znane nazwiska: Żeleńscy, Tarnowscy, Potoccy, Matejkowie… Ludzie, wokół których kręciło się życie i narastały tony plotek. Jako wielbicielka Tadeusza Żeleńskiego z radością odkryłam jego postać, wpisaną zręcznie w historię pani Szczupaczyńskiej. A jest to jego mniej znana odsłona: studenta medycyny, członka rodu z tradycjami szlacheckimi.

Z przyjemnością przemierzałam ulice Starego Miasta, wyruszając z profesorową i jej służącą, Franciszką, na zakupy na Placu Szczepańskich, uczestniczyłam w otwarciu nowiutkiego Teatru Miejskiego przy Placu Świętego Ducha, zwiedzałam ciemne zakątki, aż za Nowym Kleparzem, odkrywałam okolice miasta i podejrzane lokale, w stylu Hotelu Krakowskiego. Chętnie wczytywałam się w historie ludzi i budynków, częściowo mi znane z prozy Boya i innych, piszących o tamtych czasach.

Dodatkowo, postać głównej bohaterki jest tak różna od zwyczajowych bohaterów historii kryminalnych, że aż z zapartym tchem czeka się na jej kolejny krok. Może byśmy wiedzieli, jak zachowa się w jakiejś sytuacji prywatny detektyw, ale profesorowa? Ta sama, która jeszcze stronicę temu zarządziła pulardę na obiad?

A tu, proszę, zamiłowanie do plotkowania okazuje się bronią dalekiego zasięgu, a picie herbatki znakomitym substytutem przesłuchania. Widać, że pani Szczupaczyńska nie jest typową panią mieszczańskiego domu, choć spełnia swe obowiązki wzorowo. Czytuje kryminały, pisuje wiersze, kieruje karierą męża, dba o dom, a poza tym potrafi wytropić mordercę w miejscu, o którym nikt by nie pomyślał. No i dodatkowo pięknie rysuje, co ostatecznie również pomaga jej w rozwiązaniu zagadki.

Na okładce książki zamieszczono słowa Michała Rusinka:
„Nie jestem pewien, co tu jest dla czego tłem: czy XIX-wieczny Kraków dla misternej i zabawnej intrygi kryminalnej, czy też owa intryga dla arcyszczegółowo odtworzonego XIX-wiecznego Krakowa i jego socjety. Jestem natomiast pewien, że to pyszna lektura.”

Dokładnie tak jest. Z każdą stroną apetyt rośnie. Jestem zakochana w tej historii, we wszystkich jej smaczkach i odcieniach. Uśmiechałam się za każdym razem, gdy trafiłam na wplecioną w treść anegdotkę, którą wyczytałam u Boya, śmiałam się ze zręcznie ukrytych aluzji do czasów współczesnych. Tak wiele tutaj do odkrycia. W prawdziwych realiach autorzy umieścili bardzo prawdopodobną, choć niesamowitą, opowieść. Bardzo się cieszę, że ktoś tak zręcznie ubrał tamtą atmosferę w zdania i historie, które ją ożywiają. Nawet, jeśli tylko towarzyszymy bohaterce w kondukcie żałobnym mistrza Matejki, lub przy zlecaniu na kolację karpia zrobionego na szaro. Z entuzjazmem przyjęłam informację, że niebawem ma się ukazać druga część przygód dociekliwej profesorowej, Zofii Szczupaczyńskiej (której wreszcie, mam nadzieję, zamontowano upragniony telefon). Nie mogę się doczekać.

Najstarsze działające zakłady krakowskie [cz. 1]

Fot. Mike Kenneally (źródło: unsplash.com)
Fot. Mike Kenneally (źródło: unsplash.com)

Założone jeszcze za czasów Galicji, często jako rodzinne przedsiębiorstwa, przetrwały wiele burz i naporów. Zainspirowana moim poprzednim znaleziskiem w sieci, czyli galicyjskim Spisem Abonentów, o którym pisałam przed tygodniem, postanowiłam poszperać w poszukiwaniu działających do dzisiaj galicyjskich firm i zakładów o krakowskim rodowodzie. Poczytajcie jak wyglądały ich początki i jak radzą sobie dzisiaj. Lista nie jest chronologiczna – kolejność według rezultatu moich „wykopalisk”. Nie chcę stworzyć wielostronicowego elaboratu, więc zdecydowałam się podzielić ten temat na dwie części. W tym odcinku opowiem o zakładzie fotograficznym z tradycjami, pracowni witrażu i najstarszej krakowskiej fabryce maszyn.

Zakład Fotograficzny Julii i Zygmunta Garzyńskich

Rok założenia: 1918
Pierwsza siedziba: ul. Sławkowska 6 (obecnie ul. Sławkowska 4)

Dawniej:
Zygmunt Garzyński był uczniem znanego krakowskiego fotografa-portrecisty, Józefa Sebalda. Na początku XX wieku rozpoczął naukę w jego atelier przy ul. Kolejowej. 1 czerwca 1918 roku, zgodnie z dokumentacją potwierdzającą zakup, wykupił część sprzętu i wyposażenia Sebalda i otworzył własny zakład fotograficzny przy ulicy Sławkowskiej 6. Z czasem dołączyła do niego żona Julia, która później zajmowała się zakładem przy ulicy Floriańskiej.

Każda szanująca się rodzina krakowska musiała mieć portret zrobiony w atelier fotograficznym. Garzyńscy nie narzekali więc na brak klientów, także tych bardziej znanych. Wnuczka pana Zygmunta, Barbara Kańska-Bielak, tak opowiadała o swoim dziadku w książce Polskie Firmy Rodzinne, Anny Zasiadczyk i Artura Krasickiego:

W atelier dziadka, a potem mojej mamy Haliny, robiono zdjęcia prawdziwym znakomitościom. Dziadek Zygmunt fotografował prezydenta Ignacego Mościckiego, kardynała Adama Sapiehę, Wincentego Witosa, Ludwika Solskiego, Mieczysławę Ćwiklińską, Henryka Sienkiewicza czy Jana Kiepurę. Mama miała całą kolekcję fotografii artystów z kabaretu Zielony Balonik z Jamy Michalikowej, regularnie robiła im zdjęcia. Dziadek Zygmunt zrobił też marszałkowi Piłsudskiemu dużą sesję na Wawelu.

Dzisiaj:
Obecnie, od 1999 roku, w lokalu przy Sławkowskiej 4, mieści się uznany za najstarszy krakowski działający zakład fotograficzny, Foto Garzyńska, którego właścicielką jest pani Barbara Kańska-Bielak. Specjalizuje się oczywiście w portretach, ponadto wykonuje zjawiskowe reprodukcje starych fotografii, zdjęcia ślubne czy fotografie zwierząt. Koniecznie kliknijcie w piękne portfolio tej artystki fotografii.

Jej kuzyn, Jerzy Buzek-Garzyński prowadzi zakład Foto Buzek-Gagrzyński, przy ulicy Floriańskiej. Córka Gabriela na szczęście idzie w jego ślady.

Krakowski Zakład Witrażów S. G. Żeleński

Rok założenia: 1902
Pierwsza siedziba: ul. Wolska 36 (obecnie ul. Piłsudskiego), od 1908 roku – ul. Swoboda (obecnie: al. Z. Krasińskiego 23)

Dawniej:
Na początku był Krakowski Zakład Witrażów Artystycznych, Oszkleń, Wytrawiania na szkle prof. Władysława Ekielskiego i Antoniego Tucha. W 1904 roku do spółki dołączył c. k. architekt, Stanisław Gabryel Żeleński, starszy brat Boya, by w końcu w 1906 roku przejąć zakład pod nazwą Krakowski Zakład Witrażów, Oszkleń Artystycznych i Fabryka Mozaiki Szklanej S.G. Żeleński.

To on wybudował nowy, istniejący do dzisiaj budynek firmy, przy ul. Swoboda, obecnie al. Z. Krasińskiego. Z firmą współpracowali znani polscy artyści, m.in. Mehoffer, Wyspiański, Tetmajer, projektując witraże dla instytucji, kawiarni, kościołów i domów prywatnych w Krakowie i okolicach, ale i w innych miastach. Wśród modnych artefaktów produkowanych przez zakład S. G. Żeleński były także niezwykle popularne witrażowe lampy. To tam powstały witraże Karola Frycza, zdobiące nowe sale Jamy Michalika (1911).

Stanisław Żeleński zajmował się interesem do wybuchu I wojny światowej, kiedy to zginął w wyniku odniesionych ran pod Łucznikiem, w niewoli rosyjskiej. Zakład przejęła jego żona, Iza Żeleńska, a potem syn, Adam. Prace z S.G. Żeleński zdobywały liczne nagrody w Polsce i zagranicą.

Dzisiaj:
Po II wojnie światowej zakład upaństwowiono. Później przejęła go firma prywatna i od 2000 roku znów działa pod oryginalną nazwą S.G. Żeleński, za zgodą spadkobierców Żeleńskiego. Od 1908 roku siedziba zakładu nie zmieniła się, nadal znajduje się ona przy al. Krasińskiego 23. Firma kontynuuje z powodzeniem działalność o wysokiej jakości usług i surowców, korzystając z talentu wyłącznie polskich artystów malarzy, projektujących nowe witraże.

W budynku działa również Muzeum Witrażu, gdzie z przewodnikiem można oglądać gotowe dzieła oraz zobaczyć proces powstawania witrażu, od projektu, po zrealizowanie w szkle.

Zakłady Budowy Maszyn i Aparatury im. Ludwika Zieleniewskiego

Rok założenia: 1804
Pierwsze siedziby: przy ul. św. Krzyża, przy ul. Św. Marka, przy ul. Krowoderskiej

Dawniej:
Ludwik Zieleniewski był synem Antoniego, który przejął kuźnię od swojego mistrza, Pawła Nowakowskiego, po jego śmierci w 1810 roku.

Jako kuźnia, gdzie m.in. naprawiano i budowano powozy, miejsce to funkcjonowało do 1851 roku, kiedy to zaczęto nazywać je fabryką. Fabryka Ludwika Zieleniewskiego produkowała najpierw narzędzia i maszyny gospodarczo-rolnicze, później także wagony a w czasie wojny również broń. W trakcie powstania styczniowego firma trudniła się produkcją armat dla powstańców, co skutkowało późniejszymi utrudnieniami w sprzedaży ze strony władz austriackich.

Z usług fabryki korzystały kopalnie i kolej żelazna. Do klientów należał Ignacy Łukasiewicz (konstruktor lampy naftowej). Prócz fabryki przy ul. Św. Marka, właściciel uruchomił odlewnię żelaza przy ulicy Krowoderskiej. Zieleniewski osobiście nadzorował również wykonanie pierwszej wielkiej konstrukcji mostowej.

Po śmierci właściciela zakład przejęli jego synowe, Leon i Edmund, którzy po pożarze w 1886 roku przenieśli siedzibę fabryki na ulicę Krowoderską, do nowo wybudowanego budynku.

Dzisiaj:
Firma przetrwała dwie wojny światowe, uczestnicząc w nich jako producent broni i okrętów (w stoczni Zieleniewskich). W czasie II wojny światowej, gdy Zieleniewscy zmuszeni byli pracować dla niemieckich okupantów, rozstrzelano część pracowników firmy za działania konspiracyjne. Po wkroczeniu Armii Czerwonej firmę przejęło państwo. Do 1990 roku nosiła ona nazwę Zakłady Budowy Maszyn i Aparatury im. Stanisława Szadkowskiego. Po tym czasie przywrócono pierwotną nazwę, im. Ludwika Zieleniewskiego. W 2004 roku firma świętowała 200 lat istnienia na krakowskim rynku. W 2009 roku siedzibę Zakładów Zieleniewskiego przeniesiono do Niepołomic.

Zachęcam do samodzielnego poszerzenia informacji na temat tych przedsiębiorstw. Tutaj zarysowałam je bardzo skrótowo, a temat jest wart zgłębienia.

Abonent na zawsze niedostępny, czyli co wyczytałam ze stuletniej książki telefonicznej

spis abonentów 1912

W znanym dowcipie blondynka (w innych wersjach pojawiał się też stary, dobry Kowalski, czy policjant) chwali się, że przeczytała książkę telefoniczną, a na pytanie, jak jej się podobała, odpowiada: akcja kiepska, ale ilu bohaterów! Popularne porzekadło na temat talentu aktorskiego mówi, że dobry aktor nawet książkę telefoniczną potrafi wyrecytować tak, żeby obudzić w publiczności emocje (co zresztą praktykowała z niezłym skutkiem Helena Modrzejewska, zwłaszcza w Stanach).

Tymczasem książka telefoniczna, a dokładniej Spis Abonentów c. k. sieci telefonicznych w Galicyi z 1912 roku, to coś dużo więcej, niż tylko lista dawno nieaktualnych telefonów. To fragment zatrzymanego w czasie świata, zastygłego w oparach XIX-wiecznej obyczajowości, tuż przed wtargnięciem XX wieku, z całym impetem wojennej i powojennej rzeczywistości. Tego świata, w którym Lwów był jednym z centralnych punktów polskiej kultury. Gdzie „pojechać do Lwowa” oznaczało podróż w obrębie tej samej linii granicznej, a z Krakowa jeździło się tam tak często, jak teraz podróżuje się do Warszawy.

O czym opowiada nam więc analiza Spisu Aabonentów?

Sprechen Sie Polnisch? czyli języki urzędowe w Galicji

Znalazłam tę książkę przypadkiem, w poznańskiej Wojewódzkiej Bibliotece Cyfrowej. Wydanie, na które trafiłam w sieci, było wydaniem lwowskim, ale przeznaczonym również dla Krakowian. W 1912 roku Kraków i Lwów znajdowały się w zaborze austriackim, pod panowaniem cesarza Franciszka Józefa. Pierwszym językiem urzędowym Galicji był niemiecki. Później, wraz z mniejszą germanizacją i większą liczbą swobód, językiem urzędowym został polski.

Oczywiste? Pewnie tak. Ale co innego o tym czytać, a co innego zobaczyć te dwa języki, właściwie jako równorzędne, obok siebie. A tak właśnie jest w tej książce. I tak było na co dzień. Polski i niemiecki istniały w Galicji obok siebie. Niemal każdy jako tako wyedukowany mieszkaniec Galicji i Lodomerii mówił i po polsku, i po niemiecku, nie miał problemów z czytaniem w tych językach. Było to powszechne, jak dzisiaj znajomość języka angielskiego. Dla mieszkańców Krakowa, czy Lwowa z tamtych lat, było to coś naturalnego. Dodatkowo wiele osób znało francuski (choć to wyczytałam akurat już z innego źródła). Znajomość języków obcych oznaczała wolność intelektualną.

Obrócić szybko korbką… czyli instrukcja obsługi stacyi abonentowych

Dzisiaj, żeby zadzwonić do kogoś, wystarczy wybrać nazwisko z listy kontaktów w naszym smartphonie, lub wystukać numer i zatwierdzić odpowiednim przyciskiem.

W 1912 roku to nie było takie proste. Można było dzwonić na trzy sposoby: „1. W stacyach abonentowych o osobnym przewodzie”, „2. W stacyach o przewodach wspólnych (towarzyskich)”, „3. W stacyach automatycznych (w Krakowie)”. No i były jeszcze międzymiastowe oraz telegramy. Do telegramów jeszcze wrócę, a teraz co nieco o telefonowaniu. Skupmy się na punkcie numer jeden:

„Celem uzyskania połączenia telefonicznego należy zadzwonić do stacyi centralnej, obracając szybko i jednym cięgiem kilka razy korbką induktora a następnie zdjąć słuchawkę z ruchomego haczyka i przyłożyć ją do ucha.”

Jak już się z tym uporaliśmy, należało czekać na zgłoszenie się owej stacji centralnej za pomocą słowa „Hallo!” i podać wybrany numer (wtedy czterocyfrowy). Dzwoniącego w instrukcji określano mianem „wołający”.

Urzędnik po drugiej stronie powtarzał numer, by uniknąć ewentualnej pomyłki, a wołający zatwierdzał go słowem „Tak” (albo podawał na nowo). Po tym wszystkim centrala łączyła dzwoniącego z wybraną stacją telefoniczną i używając specjalnego dzwonka, wzywała do rozmowy drugą stronę. A potem to już z górki: wezwana stacja zgłaszała się słowami „Hallo!” – „Tu N. N. – kto tam?”. I już można było rozpocząć pogawędkę.

W innych miejscach możemy przeczytać np. „Podczas rozmowy nie wolno kręcić korbką lub poruszać widełkami automatycznymi” albo o sygnale dzwonkowym, „który w dowód uskutecznionego połączenia, daje się słyszeć także w telefonie wołającego jako “przytłumione terczenie””.

telegraf

Warte odnotowania są także odpowiedniki dzisiejszych SMS-ów, czyli telegramy. Jeśli chcielibyśmy nadać telegram telefonicznie, musielibyśmy połączyć się ze stacja centralną, która przekierowałaby nas do „oddziału dla odbierania telegramów”, któremu moglibyśmy podyktować naszą wiadomość. Ważne było wolne i dokładne dyktowanie, a także literowanie nazw własnych, np. za pomocą alfabetu cyfrowego, w którym głoski miały przypisane konkretne liczby. Ewentualnie przy pomocy liter początkowych konkretnych słów. Dokładnie tak, jak w podanym przez Spis Abonentów przykładzie, exudat: e jak Ewa, x jak Xantyppa, s jak sowa, u jak ułan, d jak Dukla, a jak Adam, t jak Tatry. Łatwizna!

Literowanie

Obuwie bez konkurencyi, czyli wiekowe dźwignie handlu

W Spisie Abonentów znajdziemy także pokaźną liczbę reklam. Co więc reklamowano w stolicy Galicji, Lwowie? Pokrótce: wszystko. Wszystko, co dało ująć się w graficzną formę reklamy w książce telefonicznej. Analizując te ogłoszenia zdobędziemy informacje o dostępnych możliwościach przechowywania pieniędzy, ówczesnym stanie wiedzy o postępach techniki, czy modnej garderobie.

Moim absolutnym faworytem jest ogłoszenie sklepu z bardzo bogatym asortymentem, bo firma Tadeusza Górskiego ogłaszała się jako „Skład kapeluszy Habiga”, a zaraz pod tym jako „Skład gramofonów”. Pan Górski oferował swoim klientom m.in. „Obuwie ameryk. i wiedeńskie bez konkurencyi”, „Kufry, Torby, Necesairy”, „Nowości dla Pań jak Bluzki, Boa, Torebki, Parasolki”. Było w czym wybierać.

Obuwie_kamizelki_ogłoszenie 1912

A gdyby jakaś pani zechciała sobie sama przyszykować boa, to pan Zygmunt Fluss, w swojej „Pralni na sposób francuski”, mógł ufarbować strusie pióra na dowolny kolor.

Dżentelmen, określający się jako B. Królik, zapraszał do „Pierwszej krajowej fabryki wyrobów z marmuru”, w której ofercie znajdowały się np. „płyty firmowe pamiątkowe”. Miejmy nadzieję, że nie nagrobne.

Postęp techniczny zdecydowanie zwiastowała „Galicyjska Fabryka Akumulatorów systemu TUDOR”, przeznaczonych m.in. dla „oświetlenia powozów” i „automobilów”. Nowe technologie wkraczały także do literatury. Maszyna CONTINENTAL przez dziesiątki lat była uważana za najlepszą. Tutaj zachwalana przez Józefa Müntza, jako „niedościgniona pod względem konstrukcji, wykończenia, funkcyonowania i pięknej formy”. Intrygujące są również tajemnicze urządzenia, określane jako „chłodniki do mleka”. Podobno na lód.

Tych lat nie odda nikt, czyli doktor Żeleński nie odbiera

Przeglądanie tej książki dało mi przez chwilę poczucie bliskości z tamtym światem. Światem, który staje się dla mnie naprawdę ważny. Złudzenie, że wystarczy wyciągnąć rękę, by dotknąć dokładnie tego samego bruku, tych samych ścian i tej samej konfekcji damskiej z salonu pana Górskiego. Niby pod obcym panowaniem, ale jednak uroczo zapatrzony w siebie.

I naprawdę mi żal, że nawet jeśli przeszłabym tę całą drogę od wybrania w Krakowie numeru 1218, „Żeleński, dr. Tadeusz, lekarz chorób dzieci” przy Placu Mariackim 9, nie podniesie słuchawki, by powiedzieć „Hallo?”.