O recitalu kabaretowym [refleksja]

Ścibor Szpak w czasie recitalu w Kinoteatrze Wrzos, fot. P. J.
Ścibor Szpak w czasie recitalu w Kinoteatrze Wrzos, fot. P. J.

Niedawno pisałam na moim blogu o kabarecie tekst na temat piosenki kabaretowej. Przed chwilą skończyłam relację z ostatniego recitalu Ścibora Szpaka w Kinoteatrze Wrzos i pod wpływem tego pisania, jak i wcześniejszych refleksji o piosence kabaretowej, uznałam, że warto zaznaczyć istnienie takiej formy spektaklu, jaką jest recital kabaretowy.

Osobiście z tym typem recitalu miałam do czynienia głównie we Wrzosie, gdzie mogłam wysłuchać takich autorów piosenek, jak wspomniany Ścibor Szpak, czy Adam Wacławiak. Myślę, że do tej kategorii pasują także umuzykalnione występy Artura Andrusa i Andrzeja Poniedzielskiego, a także bardziej rozbudowane programy kabaretowe, oparte na muzyce, np. Pienia i Jęki Kabaretu Hrabi. Przynajmniej jeśli weźmiemy pod uwagę ogólną definicję recitalu.

Jednak recital kabaretowy to przede wszystkim postawienie w centrum zainteresowania piosenki, niekoniecznie satyrycznej, niekoniecznie zabawnej, ale na pewno dobrze zinterpretowanej i wykonanej przez twórcę związanego z kabaretem w dowolny sposób.

Mam wrażenie, że słowo recital w Polsce kojarzy się z panem ubranym w czarny sweter, śpiewającym smutne piosenki do smutnych dźwięków. Mało porywające, prawda? Cóż, recital kabaretowy jest zaprzeczeniem tej wizji. Choć zdarza się, że wykonawca występuje w czarnym odzieniu, to jego wykonania z całą pewnością nie należą do nudnych, ani smutnych. Bywają natomiast nastrojowe, nostalgiczne i poważne.

Recital kabaretowy to forma najpełniej prezentująca możliwości danego autora, który najczęściej bywa także kompozytorem i reżyserem własnych interpretacji. To forma, w której artysta kabaretu może ukazać się również jako liryk, a równocześnie udowodnić spójność swojej twórczości, bez względu na jej treść i tematykę.

Recital kabaretowy to także idealny format edukacyjny, który pokazuje całe bogactwo piosenki kabaretowej na konkretnym przykładzie. Nie bójcie się piosenki kabaretowej. Pozwólcie sobie pokazać, jak wartościowy i złożony jest jej świat. Najlepiej w czasie jakiegoś recitalu kabaretowego.

Problemy z Przybyszewskim

Stanisław Przybyszewski, zdjęcie w domenie publicznej (źródło: pl.wikipedia.org)
Stanisław Przybyszewski, zdjęcie w domenie publicznej (źródło: pl.wikipedia.org)

Pod koniec XIX wieku Stanisław Przybyszewski rozruszał niemrawe środowisko artystyczne Krakowa, pomagając mu wkroczyć w twórczy okres Młodej Polski. Jest to jego niewątpliwa zasługa i z tym nie polemizuję. Stach był znakomitym animatorem i inspirującą osobowością. Mam jednak problem z Przybyszewskim-artystą i Przybyszewskim-człowiekiem. Kiedyś nawet napisałam o tym tekst pod tytułem Nie lubię Przybyszewskiego.

I to jest właśnie ten problem. Kiedy już, już wydaje mi się, że mogłabym poczuć do tego pisarza sympatię, trafiam na kolejny fakt z jego życia, lub zdanie w jego dziele, które na nowo mnie zniechęca. Ale coś jednak mnie do niego ciągnie, coś mnie ku niemu pcha i skłania do szukania nowych informacji.

Próbowałam czytać jego powieść, Synowie Ziemi. Nie dałam rady. Nie przez język tego utworu, tylko przez jego pyszałkowatą treść. A przecież zdarzało mi się czytać dużo gorsze rzeczy. I równie egzaltowane, które mi się podobały. Czemu akurat te działają na mnie ta odstręczająco? Mogę jedynie podejrzewać, że przez moje głębokie zainteresowanie Boyem-Żeleńskim i jego epoką czuję z tamtymi czasami jakąś emocjonalną więź i nie podoba mi się sposób, w jaki pan Przybyszewski traktuje swoje otoczenie.

Zaopatrzyłam się w miniaturkę Confiteor. Synagoga szatana, która zawiera przekrój przez twórczość tego autora, a także fragmenty jego listów i kilku opracowań na jego temat. Książeczka jest niewielka, ale robiłam do niej kilka podejść. W końcu udało mi się ją przeczytać. I zauważyłam kilka ciekawych rzeczy.

Listy pisane do narzeczonej (późniejszej żony, Dagny) są utrzymane w podobnej stylistyce, co inspirowane jej osobą poematy. Równie egzaltowane są listy do kochanki, Kasprowiczowej (późniejszej drugiej żony). Ta miłosna korespondencja ma w sobie wiele ze stylistyki pisarstwa Przybysza. O ile w liście ogniste słowa i wielokrotnie powtarzane wyznania można usprawiedliwić ich osobistym, miłosnym i prywatnym charakterem, o tyle przenoszenie tych gorących uczuć do literatury w skali niemal 1:1 niekoniecznie wypada korzystnie. Porównajcie sami. W liście do Dagny, tuż przed ślubem, Stach pisze:

„Moja Ducho
Nigdy nie odczuwałem takiej szalonej, rozpacznej tęsknoty za Tobą jak dzisiaj. […]
W Tobie, przez Ciebie jestem – wszystko zawdzięczam Tobie, bez Ciebie jestem niczym, Ty jesteś moim początkiem, Ty jesteś moim końcem moim groźnym błyskiem chmur, i moim kosmicznym praogniem, i wszystkim, wszystkim!”

Tak pisał do niej i o niej zakochany na zabój Stach. Brzmi obiecująco? Może w liście. Poniżej cytat z poematu Hymn do tęsknoty z cyklu Wigilii.

„A teraz widzę Cię!
Wokół Twej głowy wieniec tysiąca nagich błyskawic, burze lat tysiąca rozszarpały Twoje włosy i cała wieczność szczęścia i rozpaczy ludzkiej wściekłym orkanem rozszalała w Twym sercu. Płyniesz na tęczach obłąkanych mocy, a wola Twa gdyby otchłań kipiących sił.”

Nawet bez jego ciągłych deklaracji można zauważyć wyraźną inspirację osobą Dagny. I byłoby to coś pięknego (może nawet w pewien przewrotny sposób było), gdyby nie fakty. A fakty były następujące: Stach poznał Dagny w 1893 roku i to wtedy napisał cytowane przeze mnie słowa. Zakochał się od pierwszego wejrzenia, z wzajemnością. I choć oboje byli wtedy z kimś związani, wkrótce się pobrali. Różniło ich to, że Dagny poprzednią znajomość zerwała, a Stach nie umiał tego zrobić. Jego poprzednia, wieloletnia kochanka czekała z trójką dzieci, aż on raczy się ustatkować. No cóż, zrobił to z inną kobietą, poprzedniej nie raczył powiadomić, po prostu uznał związek za niebyły i uciekł od tej sytuacji. Na unikaniu problemów znał się świetnie. Marta Foerder źle to zniosła i kilka lat później popełniła samobójstwo.

Związek z Dagny był dość szczęśliwy, szalony i pełen wielkich uczuć. Natomiast zakończył się znów w sposób typowy dla Stacha. Zamiast się przyznać do nowego romansu z Jadwigą Kasprowiczową, po prostu odsuwał się od Dagny, podsuwając ją swoim kolegom artystom. Zdaje się, że zamordowanie Dagny przez Emeryka w samą porę spadło Stachowi jak z nieba. Na korzyść Przybysza trzeba przyznać, że z Jadwigą pozostał już do końca życia. Świństwem były natomiast próby wyczyszczenia historii jego twórczości z inspiracji Dagny, a podejmował je co jakiś czas, zaprzeczając swoim wcześniejszym słowom, jakoby całą swoją najlepszą twórczość zawdzięczał znajomości z Duchą.

Żeby nie było: nie wybielam pozostałych uczestników tych historii. Nie podoba mi się zachowanie Stacha, nie ze względu na aspekt seksualny, tylko etyczny. Tak, zdradzali wszyscy, upadali wszyscy, wszyscy pili i robili miliony głupstw i wszyscy (czy większość) mieli zadatek na egocentryków. Ale Stach był wybitnym egocentrykiem, a właściwie egoistą, może i serdecznym w bezpośrednich kontaktach, ale pozwalającym sobie na beztroskę, która raniła bliskich mu ludzi. Bez skrupułów kłamał i naginał rzeczywistość. I chyba źle pojmował znaczenie słowa szczerość w życiu prywatnym. Jego „genialność” literacka wynikała po części z potrzeb epoki, szukającej nowych ścieżek w sztuce, po części z tego wybujałego egocentryzmu. A ponadto jego miłość była przede wszystkim mocno egoistyczna.

I tak właśnie odbieram twórczość Stanisława Przybyszewskiego. Poprzez jego wybujały egoizm, skłonność do kręcenia, do kłamstwa i do manipulacji. Zaryzykowałabym także diagnozę jakichś poważnych zaburzeń psychicznych, ze względu na ciągłe wahania nastroju. A przy tym wszystkim ta urocza osobowość, ten zaraźliwy żar działania, o którym wspominają pamiętnikarze, szczególnie Boy-Żeleński. Duża dwoistość natury, rozdwojenie wręcz.

Myślę, że skoro wreszcie przebrnęłam przez tę niewielką antologię tekstów Przybysza, wkrótce podejmę próbę przeczytania którejś z jego powieści, lub dramatu. Być może nawet poezji. Cały czas liczę na to, że w jakiś sposób zmienię swoje zdanie o nim. Może kiedyś się uda. Chciałabym. Na razie mój problem pozostaje nierozwiązany.

Pamiętam. Wspomnienia o pewnym przeglądzie

Miałam ograniczyć tutaj pisanie o kabarecie do minimum, ale to jest dla mnie bardzo ważne. Pisząc książkę A pamiętasz? Agnieszka Kozłowska poprosiła mnie o spisanie wspomnień o mojej pierwszej PACE. Dzisiaj, kiedy kończę pewien etap, chciałabym przytoczyć fragment tego bardzo osobistego i szczerego tekstu. Bo chociaż nie zawsze było kolorowo, PAKA zawsze będzie dla mnie wiele znaczyć i nigdy nie zapomnę tych wszystkich dobrych chwil, które się z nią wiążą. Miłej lektury!

IMG_3894
30. PAKA, fot. Anna Jackowska

25. PAKA była dla mnie przełomowa – pierwsza PAKA, którą miałam okazję obejrzeć tak dokładnie. Jubileusz festiwalu obrodził w bardzo bogaty program, musiałam tam być. I tak się stało, ale najpierw eliminacje i półfinały: moja przyjaciółka też złapała kabaretowego bakcyla i chciałyśmy zobaczyć chociaż jeden koncert z każdego etapu. Potem wydarzenia finałowe, w tym wspaniałe pokazy konkursowe. Pamiętam hasło „25 godzin na 25-lecie PAKI”. Zachowałam program tej PAKI – zaznaczyłam w nim 7 pozycji – tyle wydarzeń udało nam się wtedy obejrzeć. Ale było coś jeszcze: po raz pierwszy udało mi się zerknąć „za kulisy”, jeszcze nie do końca, ale zaczęłam zwracać uwagę na organizację: korytarzami przemykały „te panie z PAKI” (potem okazało się, że jedną z nich była Agnieszka Kozłowska a drugą Karolina Korneszczuk), a dotrwawszy do późnych godzin nocno-porannych po „Spadkobiercach”, kabaretowym jam session (to było przepiękne), jako jedne z nielicznych chyba nieznajome dla uczestników zabawy scenicznej, wkręciłyśmy się na after party do Kabaretowej (za falą ludu). To było objawienie: a więc tak to wygląda od drugiej strony? Śmiechy, rozmowy, ogólna integracja oglądających z występującymi i ogarniającymi (potem okazało się, że jeszcze czasem pot i łzy). Wtedy jeszcze Kabaretowa tonęła w oparach dymu, co również miało swój urok: ten „dymek z papierosa” jest nieodłącznym towarzyszem Kabaretu jako miejsca i jako idei, nawet ja, niepaląca, to rozumiem.

Czy mogłam przypuszczać, że kilka lat później będę po drugiej stronie, wśród organizatorów? A w życiu! Każda kolejna znana mi twarz wywoływała u mnie mini szok: „O rany, Halama!”, „Boże, to chyba Pindur !”. Wytoczyłam się nad ranem z Kabaretowej lekko oszołomiona, niewyspana po nieprzespanej nocy i bardzo zadowolona. I wtedy pomyślałam, że nie wiem jak to zrobię, ale muszę się tam dostać, być częścią tego wszystkiego.

Okazja nadarzyła się rok później. 26. PAKĘ oglądałam jeszcze z perspektywy widza, ale w tym roku szukałam praktyk na drugi kierunek studiów. Przeglądając wpisy na stronie Stowarzyszenia PAKA zobaczyłam ogłoszenie o poszukiwaniu wolontariuszy. Dlaczego nie?

27. PAKA była zatem pierwszą, w której organizowaniu brałam czynny udział. Otworzył się przede mną nowy świat: garderoby, kulisy, biuro Stowarzyszenia, zakamarki Rotundy, których wcześniej jedynie mgliście się domyślałam. Blajtki, takery, i magiczne przejścia. Dziś wiem, jak ważna jest odpowiednia ilość taśmy dwustronnie klejącej pod ręką. Na aftery nie muszę się już wkręcać, a stojący obok kabareciarz nie wywołuje u mnie szoku i napadu paniki (przynajmniej nie każdy). Przede wszystkim poznałam wielu wspaniałych ludzi: z biura, z wolontariatu, z kabaretów. Sporo tych znajomości było przelotnych, jednak kilka trwa nadal i kwitnie również na gruncie prywatnym. Kabaret przestał być dla mnie pustą formułką, stał się żywym organizmem, który ewoluuje, ale wciąż trwa. Bo kabaret to nie tylko grupa ludzi na scenie, to cała machina: management, organizatorzy, miejsca, publiczność i życie około-sceniczne. 31. PAKA będzie piątą, którą będę współorganizować, zapowiada mi się więc mini jubileusz.

Moja wiedza o historii kabaretu wciąż się poszerza, mój gust nie jest taki, jak na początku tej drogi, którą przebyłam od kabaretonów telewizyjnych do bycia po „drugiej stronie”. PAKA mi tę drogę ułatwiła, wiele mnie nauczyła i chociaż może nie do końca jest teraz taka, jaką chciałabym ją widzieć, lub jaką widziałam ją w moich wyobrażeniach w przeszłości, w moich wspomnieniach zawsze będzie ważnym elementem mojego życia.

PS: 32. PAKA była moją szóstą w roli wolontariuszki, 9. w roli widza, 8. w roli samozwańczego jurora pokazów konkursowych. Podziało się przez te lata! Obym zobaczyła jeszcze niejedne zmagania konkursowiczów.